Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 22 listopada 2005, 14:11

autor: Krzysztof Gonciarz

Genji - recenzja gry - Strona 2

Genji to jeden, wielki, zmarnowany potencjał. Miało być tak pięknie, a cały zamysł obalony został przez jeden z developerskich grzechów głównych.

Do naszej dyspozycji oddane zostają dwie dość znacząco różniące się postacie, pomiędzy którymi przełączać się możemy w określonych momentach w grze (głównie w czasie pobytu w kryjówce pomiędzy misjami). Obaj bohaterowie prezentują cechy odpowiednie każdemu duetowi „dużego i małego” od czasów przygód Asteriksa – podczas gdy Yoshitsune jest szybki, zwinny i w walce opiera się na combosach, Benkei preferuje metodę „walnąć raz, a dobrze”. Różnice w umiejętnościach herosów wykorzystać możemy do zdobycia dodatkowych sekretów, których jest w grze całkiem niemało. Czasami chęć zdobycia jakiejś broni wiąże się jednak z koniecznością powtórnego przechodzenia całego poziomu (tylko że inną postacią niż poprzednio), co jest rozwiązaniem średnio szczęśliwym. W trakcie gry obaj nasi bohaterowie zdobywać będą doświadczenie oraz rozbudowywać swe statystyki całkowicie niezależnie od siebie. Jeśli więc chcemy, by obaj pozostali relatywnie silni, musimy regularnie spędzać nieco czasu w skórze każdego z nich. Możliwości rozwoju są co prawda mocno ograniczone (zbieramy power-upy, które inwestować możemy w siłę ofensywną, defensywną bądź health), ale dobór broni prezentuje się już zgoła korzystniej. Co rusz natrafiamy na swej drodze na fajny miecz dla Yoshiego bądź kolejną, gigantyczną maczugę dla Benkeia (tu nawet tasak Clouda z FF7 nie wydaje się zbyt duży, jajks!).

Dużo cyferek, ale większość raczej bez praktycznego znaczenia.

Jednym z bardziej widowiskowych elementów składowych procesu ćwiartowania czarnych charakterów jest umiejętność zwana Kamui. Od biedy można by ją porównać do swego rodzaju bullet time’a, lecz nie odda to sedna sprawy. Gdy włączymy ten gadżet za pomocą L1, wszyscy obecni w pobliżu przeciwnicy ustawią się dookoła nas i zaczną po kolei na nas szarżować – my, wciskając w odpowiednim momencie kwadrat, wyprowadzać będziemy natomiast śmiercionośne kontry, kładące jednym uderzeniem większość przeciwników w grze (czasami nawet kilku na raz). Ot, taka mini-gierka polegająca na wyczuciu chwili, dająca diabelską satysfakcję. No bo kto by się nie poczuł dobrze po wycięciu 10 przeciwników w ciągu 5 sekund i to bez żadnego zadraśnięcia? Taka jest droga samuraja, no!