Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 8 grudnia 2005, 10:29

autor: Krzysztof Gonciarz

The Warriors - recenzja gry - Strona 2

Psychole z Rockstar ponownie chcą spędzić sen z oczu obrońcom moralności, wydając grę będącą w połowie drogi pomiędzy Manhuntem a GTA. Tytuł to raczej tylko dla dorosłych, ale recenzja – bez żadnych ograniczeń.

The Warriors jest ewidentnym przykładem tego, jak gatunki gier mogą wspaniale ewoluować, pozostając jednocześnie w zgodzie z oldschoolowymi tradycjami. Mamy tu wszakże do czynienia z ideą beat’em-upu, towarzyszącą grom od zarania ich circa 30-letnich dziejów. System walki, choć prosty, daje duże pole do popisu, zwłaszcza z uwagi na bardzo dużą interaktywność otoczenia. Jako broń może posłużyć nam wszystko, od kosza na śmieci i płata mięsa aż do tasaka rzeźniczego i kija baseballowego. Przeciwników okładamy za pomocą kombinacji ciosów kryjących się pod krzyżykiem oraz kwadratem, a pod kółkiem mamy chwyt – łączący się z konwencjonalnymi uderzeniami oraz pozwalający na brutalne wykończenia. Walczy się na tyle przyjemnie, że konstrukcje poziomów wydają się niekiedy trochę przekombinowane. Irytują zwłaszcza momenty, w których musimy się skradać. Średnio to zostało dopracowane (zerojedynkowe widać mnie – nie widać mnie, w zależności od tego czy stoimy w cieniu czy też nie) i wydaje się być tu wrzucone trochę na siłę, żeby się nazywało, że sneaking i w ogóle. Kiedy dobrze opanujemy już sterowanie, kusi po prostu, by wyjść z ukrycia i obić wszystkich dookoła, zamiast kryć się w cieniu manierą niegodną prawdziwego gangsta.

W świecie gry nie chciałbyś znaleźć się naprawdę.

Struktura poziomów jest zaskakująca i stanowi ewenement całkiem ponadgatunkowy. Rzadko bowiem zdarza się, by developerzy tak perfekcyjnie wyważyli skalę pomiędzy różnorodnością a konsekwencją. Skutek jest taki, że nieustannie zaskakiwani jesteśmy czymś nowym i po prostu nie da się niekiedy odpuścić, wyłączyć konsoli i iść penetrować lodówki. Przecież tutaj gonią nas jacyś przebierańcy z maczetami, przed którymi uciekamy mashując przyciski niczym w grach sportowych na C64, a za chwile będziemy uczestniczyć w poronionej wariacji na temat King of the Hill, w której przyjdzie nam wspinać się na obleśną górę śmieci. No po prostu! Dodatkowo klimat buduje cała masa pomniejszych pomysłów – takich jak pisanie sprayem po ścianach za pomocą lewego analoga (musimy dokładnie przeprowadzić kursor przez widoczny na ekranie kształt) czy wykręcanie radiów samochodowych przez kręcenie gałkami. No i sam zabieg przydzielenia nam innej postaci w prawie każdej misji (w każdym przypadku uzasadnione fabularnie), po prostu coś pięknego. Na próżno dopatrywać się można jakichś większych różnic w sposobie gry poszczególnymi Wojownikami, ale nie przesadzajmy. O ile gorsza byłaby ta gra, gdybyśmy przez cały czas sterowali tylko jednym bohaterem (a takie wrażenie odnosimy w trakcie pierwszej misji, polegającej na przyjęciu do gangu nowego członka, frajerowatego grafficiarza Rembrandta).