Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 7 października 2005, 11:45

autor: Krzysztof Bartnik

187 Ride or Die - recenzja gry - Strona 3

Główny koncept gry zawarto w jej tytule. Jedziesz i strzelasz do wrogów, eliminując ich z wyścigu albo zwyczajnie giniesz, skasowany z trasy przez swoich oponentów. Oczywiście developerzy nie zapomnieli o uzasadnieniu rozwałki obserwowanej na ekranie.

Do tego wszystkiego wypada doliczyć całkiem rozbudowaną opcję rozgrywki wieloosobowej. 187 Ride or Die umożliwia graczom zarówno stanięcie w szranki z innymi za pośrednictwem globalnej pajęczyny, jak i rywalizację przy jednej konsoli (jeden na jednego lub dwie osoby tworzą zespół w opcji cooperative). W większości przypadków liczy się oczywiście eliminowanie przeciwnika, podział obowiązków pojawia się wyłącznie przy grze w trybie co-op (pierwszy gracz kieruje samochodem, drugi strzela). Warto dodać, że w tej opcji sterowanie dla strzelca zmienia się w zależności od tego, czy kierowca „przełączy” widok na przód lub tył, co wymusza oczywiście dobre zgrywanie się osób siedzących przy telewizorze.

Niestety, opisywany tytuł – jak zapewnie zorientowaliście się po jego ocenie – nie jest pozbawiony wad. Pomyłek, tudzież wpadek programistów może i nie liczyłem w milionach, ale część z nich potrafi napsuć grającemu sporo krwi. Listę minusów rozpocznę może od hip-hopowej otoczki programu. Rozumiem, że w 187 Ride or Die mieliśmy się poczuć jak (h)amerykańscy „gangsta” z ulicy, ale ilość wpakowanego slangu w ramy scenariusza zdecydowanie przekracza normę, wręcz sprawia, że cała produkcja jest pod tym względem sztuczna. O ile na początku to była jedynie ciekawostka i sam łapałem się na tym, że rozszyfrowuje wszystkie hasełka „bracholów z USA”, o tyle z czasem miałem ich zwyczajnie dość. Nie wierzę, że tak właśnie (przez cały czas, na co dzień) komunikują się ludzie w XXI wieku. Hip-hopowy klimat jak najbardziej, może zostać, ale niech nie wylewa się na graczy z częstotliwością jedno wiadro na kilka minut. Zapewniam, że to nie jest przyjemne.

Idąc dalej, całkiem spore zróżnicowanie rozgrywki (wymienione kilka akapitów powyżej tryby rywalizacji) sprawdzałoby się świetnie, gdyby nie ograniczenia map, na których walczymy z rywalami. Część z nich ani nie jest specjalnie duża, ani skomplikowana (chociaż czasem zwyczajnie nie wiadomo, gdzie jechać!), aczkolwiek zdarzają się też (mniejsze lub większe) perełki. Szkoda, że nie otrzymaliśmy tu patentu znanego chociażby z Need for Speed: Underground 2, gdzie mogliśmy rywalizować w całym mieście, a nie tylko na wyznaczonych, zamkniętych odcinkach tras. Było znacznie lepiej, ale wprowadzenie całej metropolii to pewnie zabieg przygotowany na sequel. O ile ten kiedykolwiek powstanie.

131 na liczniku, tego dnia miałem jeszcze przeżyć bez liku.

187 Ride or Die cierpi również na syndrom wielu współczesnych gier wyścigowych. Mianowicie choćby nie wiem, jak dobrze byśmy jechali, ścinali zakręty i jak dużą prędkość rozwinęli podczas danego przejazdu, nasi przeciwnicy zawsze będą tuż za nami i w tajemniczy sposób dojdą nas, nawet po starciu oko w oko, a raczej zderzak w zderzak z samochodem cywila (teoretycznie powinno oznaczać to stratę nie do odrobienia). Mało tego. Rywalom udaje się zwykle wyprzedzać nas w tajemniczy sposób, gdy prowadzimy na wybranym okrążeniu. Jeżeli sytuacja jest odwrotna, to manewr wygląda podobnie, z tymże teraz to gracze mijają oponentów, jakby przejeżdżali obok nieruchomych beczek. Nieważne, jak bardzo starasz się na początku, czy w środku wyścigu. Kluczowe dla zwycięstwa są ostatnie sekundy, a taktyka, w której jeździsz ciągle za przeciwnikami a na końcu ich wyprzedzasz wydaje się być jedyną skuteczną. A nie powinna. Frustruje również używanie turbo. W Burnoucie jak się człowiek rozpędził, tak i szczery uśmiech pojawiał się na twarzy, i rywale byli daleko w tyle. A tutaj? No cóż, kilkanaście sekund używania dopalacza oczywiście pozwoli odskoczyć, ale będzie to odskoczenie maksymalnie na kilka długości samochodów, nie więcej.