autor: Krzysztof Gonciarz
Fight Night Round 2 - recenzja gry
Gry bokserskie zawsze były osobliwą fuzją produkcji sportowych z mordobiciami. To, co prezentuje „Fight Night” nie jest ani jednym, ani drugim. Tytuł taki może być miłym oddechem dla graczy znudzonych schematami, którzy nie próbowali nigdy czegoś takiego.
Gry bokserskie z oczywistych względów skazane są zazwyczaj na dość niszową egzystencję oraz morderczą walkę o każdego potencjalnego nabywcę. To nie „gała”, na którą człowiek zwraca uwagę niejako odruchowo, nie zadając sobie żadnych elementarnych pytań. Bodziec, którego musiałby doświadczyć statystyczny padołamacz, by zainwestować w wirtualny boks, zazwyczaj pozostaje w sferze marzeń developerów, a ich dzieła i tak trafiają do stosunkowo wąskiego grona entuzjastów tej klasycznej dyscypliny sportowej. Trzeba się nieźle natrudzić, by stworzyć tego rodzaju grę, która będzie kopała zady szerokiemu audytorium. Hegemonowi symulacji sportowych, EA Sports, prawie się ta sztuka udała przy okazji Fight Night, wydanego mniej więcej rok temu. Teraz, gdy Round 2 kręci się w moim czytniku, zastanawiam się. Czy ta gra będzie w stanie się przebić przez ograniczenia nałożone na nią z tytułu tematyki? Powinna, jako że wylewający się z niej miód prawie zatkał już czytnik mojej konsoli.
Fight Night Round 2 na samym początku atakuje nas bujającym intrem w rytmie hiphopu, w którym to przy wtórze gniewnych, rapujących murzynów oraz wdzięcznych sfx-ów trzaskających szczęk obserwujemy niewielki preview tego, co można wyczyniać w tej grze. Ochota rośnie. Jak się okazuje, już po rozpoczęciu pierwszej partii, w filmiku wprowadzającym nie ma żadnych przekłamań. W zasadzie można by sobie darować wymienianie pozytywnych doznań w trakcie gry i ograniczyć się do tylko jednego spostrzeżenia: przyładowanie przeciwnikowi najsilniejszym możliwym ciosem i patrzenie, jak pada na dechy jest przyjemne jak cholera. To wystarczy.
Na stoczenie walki w pełnym tego słowa znaczeniu składa się w tej grze kilka etapów. Pierwszym z nim jest trening, polegający na zabawie w jedną z trzech dość standardowych mini-gierek, celem zwiększenia parametrów naszego zawodnika na czas starcia z „żywym” oponentem. Urozmaicenie nie jest może zbyt duże, acz sprawdza się. Możemy potłuc combosy w lalkę treningową (w wersji „powtórz kombinację” lub „wal ile wlezie”) bądź też pobawić się w podnoszenie ciężarów. Co bardziej niecierpliwi mogą ominąć tę fazę, zdając się na trening automatyczny (ryzyko nieznacznej utraty formy), bądź też kompletnie zrezygnować z jakichkolwiek modyfikacji stanu fizycznego naszego siłacza. Zabawa w trenowanie jest jednakowoż na tyle dobrze pomyślana, że ćwiczy nie tylko jego, ale także nas samych. Elementy opanowane w mini-gierkach przydają się w trakcie właściwego pojedynku. Niby nic, a o ile potrafi zmienić odbiór całej tej dość rozbudowanej przecież części gry. Świetnie.