Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 29 lipca 2019, 15:14

Recenzja gry Wolfenstein: Youngblood – to nie jest Wolf, na jakiego czekaliśmy - Strona 2

Ponoć każde pokolenie chce zmienić świat. Córki B. J. Blazkowicza zmieniły Wolfensteina w looter-shootera bez lootu i RPG-a. Co z tego wyszło? Nie uprzedzajmy faktów, ale napiszmy, że ojciec nie byłby dumny.

„Późne rokokoko”

Wolfenstein: Youngblood nie zachwyca również pod względem otoczki fabularnej. Choć początek wydaje się nawet dość obiecujący, z ciekawym intro, z polskimi akcentami, wszystko szybko traci rozmach. Historia poszukiwań zaginionego B.J. Blazkowicza przez jego córki gdzieś w sercu okupowanego przez nazistów Paryża to płycizna, którą wypełniają jedynie kuriozalne dialogi. Brakuje też ciekawych postaci pobocznych, z których zapamiętujemy jedynie Abby – córkę Grace Walker z The New Colossus, rówieśniczkę Jess i Sophie. Same siostry to taka mieszanka Beavisa i Buttheada z girlpower – czasem są zabawne, ale zwykle denerwują. W następną grę z ich udziałem już bym nie zagrał.

Fabuła jest płytka, bez wielu przerywników filmowych. Abby to jedyna postać, jaką zapamiętamy z tej historii.

Twórcy bardzo nieporadnie wykorzystali również motyw lat 80., w których toczy się akcja Wolfensteina: Youngblood – i to nawet biorąc pod uwagę alternatywną przecież historię. Ulice Paryża czy rozrzucone tu i tam samochody przypominają raczej jakieś „późne rokokoko”, a nie kolorową dekadę kiczu. Jedyny wyraźny akcent stanowią znajdźki w postaci kaset magnetofonowych. Zamiast jednak pomysłu z Metal Gear Solid V i możliwości włączenia sobie walkmana z hitami disco-popu w trakcie misji i strzelania, kawałków stylizowanych na lata 80. można słuchać tylko w menu gry i przy radiach.

MIKROOPŁATY NA RAZIE TYLKO ZA KOSMETYKI

W Wolfensteinie: Youngblood występują mikrotransakcje. W sklepiku za prawdziwe pieniądze kupimy sztabki, czyli walutę premium. W grze mamy sporo rzeczy do odblokowania, jak ulepszenia broni, kombinezonu czy perki, a także mnóstwo skórek na karabiny i pancerz. Póki co za pośrednictwem mikropłatności nabędziemy wyłącznie kosmetyczne elementy wyposażenia. Każdy z nich możemy też dostać za walutę zdobywaną w grze, co jednak wiąże się z wykonywaniem licznych zadań pobocznych oraz zaliczaniem wyzwań dziennych i tygodniowych.

Tak twórcy Wolfenstein: Youngblood widzą lata 80. Ta wystawa i słuchanie paru stylizowanych piosenek w menu gry to jedyne ślady dekady kiczu w grze.

„Jutro też wam uciekniemy!”

No dobrze, czy więc w takim razie Wolfenstein: Youngblood posiada jakieś jasne strony? Plusem są na pewno projekty i wygląd poziomów. Wielopiętrowe wieże, tajne laboratorium czy nazistowskie salony prezentują się nieźle i często znajdziemy w nich ukryte przejścia prowadzące do celu misji więcej niż jedną drogą. Czuć w tym trochę ducha Dishonored, zapewne dzięki zaangażowaniu studia Arkane w produkcję. Z drugiej strony – to jednak zupełnie inna liga i nie ma tu mowy chociażby o trybie działania „po cichu”, mimo wytłumionej broni czy kombinezonu z opcją niewidzialności.

W Youngblood zdecydowany prym wiedzie ciężkie uzbrojenie, a zwłaszcza rozmieszczone sporadycznie działka stacjonarne. Napakowani przeciwnicy wymagają tony ołowiu czy energii, więc walka zaczyna upajać dopiero wtedy, gdy jesteśmy uzbrojeni w broń właściwego kalibru. Kiedy połączymy to z trybem kooperacji z dobrym kumplem czy kumpelą, nowy Wolfenstein potrafi mieć swoje momenty. Ciekawe są również perki dedykowane wyłącznie wspólnej rozgrywce. Możemy przykładowo aktywować zdolność wskrzeszania siostry na odległość czy uzupełniać poziom jej pancerza.

Uber przeciwnicy z uber pancerzem na ulicach to część uber endgame’u - endgame’u bez uber lootu i uber otwartego świata.

„Co mnie obchodzi jakaś tam wasza wojna?”

Momenty to jednak o wiele za mało, by powiedzieć, że dobrze się bawiłem. Wolfenstein: Youngblood to dziwna hybryda gatunków, w której mozolne ciułanie punktów doświadczenia i waluty w misjach oraz dziennych wyzwaniach można wytłumaczyć jedynie opcjonalnymi mikrotransakcjami. To korytarzowa strzelania, która posiada grind i endgame na modłę gier z otwartym światem. To erpegowy looter shooter bez żadnego lootu i nagród. Jest sporo lepszych tytułów, w których można grać w co-opie, są też lepsze produkcje z przeciwnikami jak gąbki na pociski. Najbardziej boli jednak to, że płytka fabuła tak naprawdę nie wnosi niczego ciekawego do uniwersum Wolfensteina. Youngblood jest trochę jak głupawy wybryk nastolatków – zdarzył się, to zdarzył, po co dalej drążyć temat?

O AUTORZE

Z Wolfensteinem: Youngblood spędziłem około 11 godzin, zaliczając w tym czasie główny wątek fabularny i kilka zadań pobocznych. Choć gra posiada endgame i zmieniające się regularnie wyzwania, raczej już nigdy do niej nie wrócę. Ani świat tej pozycji, ani tony skórek do odblokowania do tego nie zachęcają. Lubię nowe wersje kultowych strzelanek id Software serwowane przez Bethesdę, ale Wolfenstein: Youngblood jest zbyt przekombinowany, by polecić go w dniu premiery.

ZASTRZEŻENIE

Kopię gry Wolfenstein: Youngblood otrzymaliśmy bezpłatnie od jej polskiego wydawcy, firmy Cenega.

Dariusz Matusiak | GRYOnline.pl

Dariusz Matusiak

Dariusz Matusiak

Absolwent Wydziału Nauk Społecznych i Dziennikarstwa. Pisanie o grach rozpoczął w 2013 roku od swojego bloga na gameplay.pl, skąd szybko trafił do działu Recenzji i Publicystki GRYOnline.pl. Czasem pisze też o filmach i technologii. Gracz od czasów świetności Amigi. Od zawsze fan wyścigów, realistycznych symulatorów i strzelanin militarnych oraz gier z wciągającą fabułą lub wyjątkowym stylem artystycznym. W wolnych chwilach uczy latać w symulatorach nowoczesnych myśliwców bojowych na prowadzonej przez siebie stronie Szkoła Latania. Poza tym wielki miłośnik urządzania swojego stanowiska w stylu „minimal desk setup”, sprzętowych nowinek i kotów.

więcej

TWOIM ZDANIEM

Który Wolfenstein był lepszy?

20,1%
The New Colossus
79,9%
The New Order
Zobacz inne ankiety