Recenzja gry Red Dead Redemption 2 – sandbox na „dychę” - Strona 3
Red Dead Redemption 2 rozjeżdża konkurencję jak walec. To najlepsza gra akcji w otwartym świecie, z jaką kiedykolwiek mieliście do czynienia. Rockstar znowu dostarczył.
Misje, powiadasz...
O matko, czego tu nie ma. Totalna sieka na polach naftowych, rabowanie ładunków z pociągów i ogałacanie ich pasażerów z kosztowności, włamy pod osłoną nocy z całkiem fajnie działającym, choć prostym, systemem skradania, ratowanie kompanów z obozów skalpujących ludzi wsioków i wyciąganie cywilów z rąk kanibali, plądrowanie dyliżansów, ubezpieczanie sojuszników karabinem snajperskim, godna Jamesa Bonda akcja na pływającym kasynie, kąpiel w bagnie ze ścigającym nas aligatorem za plecami. Nie jestem w stanie z głowy wymienić przykładów wszystkich atrakcji, jakie Rockstar przygotował w samym tylko głównym wątku fabularnym, bo jest tego po prostu OGROM.
A teraz dorzućcie do tego drugorzędne zadania od nieznajomych, rozmaite aktywności poboczne, od napadów na gospodarstwa począwszy, na polowaniach skończywszy. I jeszcze najlepsze. Nie ma tu żadnej, absolutnie żadnej drogi na skróty. Interesuje Cię list gończy? Wbijasz na posterunek, słuchając komentarzy szeryfa, docierasz do poszukiwanego i wchodzisz z nim w dyskusję. Zaczynają dziać się istne cuda, łapiesz w końcu zbiega i dostarczasz do stróżów prawa, kładąc go w celi.
Wykaz stacji kolejowych, które pozwolą się szybko przemieszczać po świecie. Wbrew przedpremierowym zapowiedziom, na końcu trasy będzie czekać na nas koń.
Z najprostszych pierdół Rockstar wysmażył pełnoprawne misje, które nierzadko kipią od dialogów. Niczego nie musisz sobie dopowiadać, wszystko dostajesz na tacy. W innych grach? Ekran gaśnie, misja wykonana, następny proszę. W tej grze nie ma nawet markerów na ekranie, radar można zastąpić kompasem albo wyłączyć wszystko w cholerę, zdając się na wskazówki przekazywane w dialogach. Chylę czoła. Stopień dopracowania zawartości po prostu miażdży wszystko, co widzieliście do tej pory. Król na tronie i nowy benchmark gier z otwartym światem, do którego przez lata będziemy porównywać kolejne „Asasyny”, „Łoczdoksy” i inne takie.
GRANIE BEZ HUD-a
W grze można całkowicie wyłączyć HUD, który w standardowej wersji i tak jest mocno ograniczony. Ekranu nie psują sztucznie nałożone na ekran markery, wszystkie komendy i informacje zostały zepchnięte w rogi ekranu. Co ciekawe, po wyłączeniu HUD-u w opcjach, nadal można odpalić kompas lub minimapę i schować ją na życzenia za pomocą jednego przycisku na padzie. Rozwiązanie to sprawdza się w grze rewelacyjnie.
Już sam fakt, że z tej gry tzw. content wręcz się wylewa, to rzecz absolutnie wyjątkowa. Niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że Rockstar chciał koniecznie pójść pod prąd i pokazać innym deweloperom, że z typowego sandboksa da się wycisnąć o wiele więcej, niż nam się wszystkim wydaje. Okej, ilość zdarzeń losowych jest w RDR2 ograniczona i może się tak przytrafić, że dwukrotnie spotkasz więźnia, któremu pomożesz się oswobodzić (lub nie, Twoja wola), strzelając w kajdany. Ale sam fakt, że twórcy upchnęli takich sytuacji w grze kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset, świadczy o ich potędze. Najbardziej jednak rajcuje fakt, że to wszystko odbywa się tak cholernie naturalnie i nie zawsze czeka cierpliwie na gracza w tym samym miejscu.
Kapitalne historie
Rockstar mistrzowsko opowiada też losowe historie otoczeniem. Przykład? Proszę bardzo. Jadąc w strugach deszczu mało uczęszczaną drogą do Valentine, zauważyłem taką oto scenę. Kowboj zboczył z trasy, zatrzymał konia i zsiadł z niego, by skierować się za skrywający polankę krzak. Podjeżdżam bliżej, polanka ujawnia stojący na niej dyliżans. Konie zabite, woźnica martwy, jedyna pasażerka kilkanaście metrów dalej leży ze śrutem w plecach. Zatrzymuję się, kowboj rzuca do mnie jakiś smutny komentarz i odjeżdża w siną dal. Schodzę z konia i oglądam miejsce zbrodni.
„Ktoś tu nieźle narozrabiał” – myślę i kieruję się na tył powozu, gdzie zwyczajowo umieszczana jest skrzynia z cenniejszymi przedmiotami. Nie ma jej. Zaaferowany nie zauważam, że na drodze stoi już kolejny jeździec, który – widząc to samo co ja dwie minuty wcześniej – UZNAJE, że to ja jestem winny tej masakry. Krzyczy coś, wyciąga rewolwer i próbuje mnie zabić. Niewiele się zastanawiając, sprzedaję mu kulę w łeb, co zauważa jeszcze jeden człowiek, akurat zbliżający się do polanki. „Ku&#@” – myślę, widząc komunikat o popełnieniu przestępstwa przy całkiem już sporej nagrodzie za moją głowę, ale nie było szans dogonić świadka, więc schodzę do podziemia, chowając się w krzakach.
Chwilę później wpadają stróże prawa, badają teren, ładują ciała na konie i gdy ja próbuję się wycofać, spostrzegają mnie. Rozpoczyna się pościg. Myk na Płotkę, galopem sunę w las, uciekam ze strefy zagrożenia i uśmiech gości już na mojej twarzy, ale chwilę później wpadam na inny patrol, którego przedstawiciele od razu zaczynają szyć do mnie z karabinów. Wiadomo, wszak jam jest Arthur Morgan. Sknociłem i padłem martwy – cóż, zdarza się. Szybko jednak zdaję sobie sprawę, że zginąłem, bo zlazłem z tego cholernego konia przy cholernym dyliżansie, a tak naprawdę jechałem tylko do miasta po fajki.