Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać
Recenzja gry 20 sierpnia 2018, 15:00

Recenzja gry We Happy Few – nieślubne dziecko BioShocka i Dishonored - Strona 2

Z premierą We Happy Few nie tylko BioShock, ale także Dishonored doczekał się ambitnego spadkobiercy. I chociaż tytuł ten nie przoduje, jeśli chodzi o rozgrywkę, to od strony fabuły i świata jest majstersztykiem, obok którego nie wolno przejść obojętnie.

Rok 1964

W We Happy Few wszystko jest podlane absurdalnym humorem, i to humorem dobrej próby. Ale niech nie zwiodą Was pozory – w gruncie rzeczy to wcale nie jest wesoła gra. Wbrew kolorowej otoczce i kuriozalnym sytuacjom występującym tu na każdym kroku mieszkańcy Wellington Wells są istotami ludzkimi z krwi i kości, które stąpają po ziemi tak samo twardo jak my. Tylko że Joy wprawia ich w stan beztroskiego upojenia i odziera z wszelkich nieprzyjemnych wspomnień. By na przykład nikt nie zaczął głowić się nad tym, gdzie zniknęły wszystkie dzieci. Albo – to drugie pytanie okazuje się bezpośrednio związane z pierwszym – co stało się z Wielką Brytanią w trakcie II wojny światowej (mała uwaga na marginesie: We Happy Few rozgrywa się w alternatywnej wersji historii).

Gdy tego chce, We Happy Few potrafi zamienić się nawet w horror.

Są ludzie, którzy funkcjonują w tej rzeczywistości bez Joyu – i to właśnie w troje spośród nich wcielamy się podczas rozgrywki. Osoby te żyją na krawędzi, lawirując między różnymi warstwami społeczeństwa Wellington Wells i – czy tego chcą, czy nie – zgłębiając prawdę na temat ostatnich dekad z dziejów miasta. Prawdę, która często okazuje się smutna, bolesna i przewrotna, a przy tym zaskakująco prozaiczna... i niezwykle zajmująca dla gracza. To samo dotyczy osobistych losów poszczególnych protagonistów. Są tak charakterystyczni, a przy tym tak wiarygodnie wymyśleni i tak przekonująco zagrani w dialogach, że niemal z miejsca przywiązujemy się do nich i zaczynamy z najżywszym zainteresowaniem śledzić ich historie. Niestety, jest jedna rzecz, która wydatnie przeszkadza w poznawaniu znakomitej fabuły – zwie się ona rozgrywka.

Survival... społeczny?

Na gracza zorientowanego na w miarę dokładne poznanie opowieści w We Happy Few czeka dobre 30 lub nawet 40 godzin gry (jeśli nie więcej). Ktoś pewnie powie, że to bardzo ładny wynik jak na produkcję niedużego studia. Ja powiem, że to o wiele za dużo w stosunku do tego, co ten tytuł ma do zaoferowania od strony gameplayu – a użeranie się z rozgrywką właśnie (a nie rozwijanie świetnej fabuły) zajmuje lwią część tych 30–40 godzin.

Compulsion Games miało wielkie ambicje. Chciało stworzyć proceduralnie generowany otwarty świat, w którym gracze będą walczyć o przetrwanie, zmagając się nie tylko z naturą – głodem, pragnieniem i innymi takimi duperelami – ale również z regułami rządzącymi społeczeństwem. I w zasadzie każdy element tej imponującej wizji znalazł się w finalnej wersji We Happy Few... ale żaden nie został wykonany wzorowo.

Drzewko, murek, krzaczek, drzewko, murek, krzaczek… Jeszcze tylko dwa kilometry takich widoków i będę na miejscu. Znowu.

Recenzja gry We Happy Few – nieślubnego dziecka BioShocka i Dishonored - ilustracja #3

BOHATEROWIE WE HAPPY FEW:

  1. Arthur Hastings – cenzor w redakcji jedynej gazety w Wellington Wells; odstawia Joy i rzuca pracę, gdy przypadkowy artykuł przypomina mu o istnieniu brata, którego stracił przed wieloma laty.
  2. Sally Boyle – szanowana chemiczka i najbardziej modna kobieta w Wellington Wells; potajemnie wychowuje małe dziecko (być może jedyne w mieście) i chce dla niego lepszej przyszłości.
  3. Oliver Starkey – były żołnierz szkockiego pochodzenia, zawsze chętny do bitki i do szklanki; w „towarzystwie” zmarłej córki dąży do ujawnienia prawdy o losie Wellington Wells po II wojnie światowej.

Przede wszystkim – świat, choć klimatyczny, jest za duży i za mało urozmaicony. Gdy po raz któryś z rzędu dostajemy błahe zadanie, zmuszające do przedostania się na drugi koniec mapy – i to akurat w miejsce, obok którego nie ma żadnego punktu szybkiej podróży – człowiek ma ochotę ugryźć kogoś w zadek. Oto przed nami kolejna 10-minutowa przebieżka bliźniaczo do siebie podobnymi ulicami miasta albo przez las, w którym nie ma praktycznie niczego poza krzakami jagód. A i tak możemy mówić o szczęściu, jeśli to przebieżka. Gorzej, jeśli przez całą drogę trzeba się skradać, bo jest akurat noc i ulice patrolują tłumy strażników, albo mamy ubranie nieodpowiednie dla danej dzielnicy i każdy NPC, jeśli za bardzo się do niego zbliżymy, będzie chciał nas zabić (!). I żeby się po dotarciu na miejsce nie daj Boże nie okazało, że trzeba wracać, bo nie wzięliśmy na przykład manierki do pobrania próbki jakiejś substancji...

Przynajmniej aspekty typowo survivalowe nie są zbyt upierdliwe – na średnim poziomie trudności nie ma obawy, że bohater kopnie w kalendarz, jeśli będziemy go zbyt długo głodzić czy trzymać z dala od łóżka. Ryzykujemy tylko otrzymaniem ujemnych modyfikatorów do kondycji. Z drugiej strony – dobra kondycja oznacza dłuższy sprint i szybsze pokonywanie tych przeklętych dystansów, więc nie zaszkodzi włamać się od czasu do czasu do czyjegoś domu i buchnąć z lodówki parę puszek mięsa. Warto też rozglądać się za komponentami rzemieślniczymi, by w godzinie próby mieć z czego zmontować sobie wytrych, łom albo rolkę bandaży.

Przeciwieństwem losowo generowanego świata jako całości – który po dobrym pierwszym wrażeniu szybko zaczyna razić powtarzalnością – są rozmieszczone w nim ręcznie zaprojektowane lokacje. Dużą przyjemność sprawia zwiedzanie takich miejsc jak baza wojskowa, fabryka produkująca Joy, dworzec kolejowy czy podziemne schrony. Są one niebywale klimatyczne, estetyczne i pełne smaczków, a w dodatku zwykle kryją dużo ciekawostek na temat miasta i jego mieszkańców. Gdy otoczenie wzbudza tyle pozytywnych emocji, jest w stanie przyćmić i zamieść na chwilę pod dywan nawet niedostatki rozgrywki.

Recenzja gry We Happy Few – nieślubnego dziecka BioShocka i Dishonored - ilustracja #4

A czy są mikropłatności?

Radujmy się! W We Happy Few uświadczycie okrągłe 0 – słowem: zero – mikropłatności! Hurra!

Ale gdybyście uznali, że wydanie 179 zł na samą grę nie drenuje dostatecznie Waszego portfela, zawsze możecie dokupić sobie od razu przepustkę sezonową za dodatkowe 99 zł. Kto by nie chciał przeżyć kolejnych trzech fabularnych przygód w Wellington Wells? Cóż, ja po 40 godzinach z podstawką chyba już nie chcę...

Krzysztof Mysiak

Krzysztof Mysiak

Z GRYOnline.pl związany od 2013 roku, najpierw jako współpracownik, a od 2017 roku – członek redakcji, znany także jako Draug. Obecnie szef Encyklopedii Gier. Zainteresowanie elektroniczną rozrywką rozpalił w nim starszy brat – kolekcjoner gier i gracz. Zdobył wykształcenie bibliotekarza/infobrokera – ale nie poszedł w ślady Deckarda Caina czy Handlarza Cieni. Zanim w 2020 roku przeniósł się z Krakowa do Poznania, zdążył zostać zapamiętany z bywania na tolkienowskich konwentach, posiadania Subaru Imprezy i wywijania mieczem na firmowym parkingu.

więcej