Recenzja gry Night in the Woods – Twin Peaks spotyka Cartoon Network - Strona 2
Gdy Twin Peaks spotyka Stranger Things, a wszystko ubrane jest w stylistykę rodem z Cartoon Network to rodzi się Night in the Woods, czyli świetny „indyk” z naciskiem na melancholijny klimat i niebanalną historię.
Twin Peaks spotyka Stranger Things...
Historia dzieli się na kilka aktów, ale czas odmierzają także upływające dni. Night in the Woods pozwala przejść przez umowny rytm dobowy, zaś akcja trwa kilkanaście jesiennych dób. Około południa swobodnie przemierzamy miasto, a potem zabieramy się dokądś z własną paczką – lub przynajmniej którymś z przyjaciół. Twórcy dobrze uchwycili upływ czasu i ładnie pokazali pozorną rutynę, w którą powoli wkrada się niesamowitość i zagrożenie. Oraz strach.
W Night in the Woods mamy dostęp do kilku sympatycznych minigierek. Niektóre związane są z fabułą, jak próby, podczas których gramy na basie niczym w Guitar Hero. Inne to całkowicie opcjonalne atrakcje, na przykład dostępna z poziomu laptopa Mae uproszczona wariacja na temat „rogalików” – rozpikselowane Demon’s Tower. Biegamy wojowniczym kotkiem po ponurym labiryncie i tłuczemy rozmaite maszkary oraz szukamy kluczy umożliwiających dotarcie dalej. Przyjemne urozmaicenie – i wcale nie taka łatwa gierka.
Night in the Woods to sentymentalna podróż do rzeczywistości małego amerykańskiego miasteczka, które żyje przeszłością i lata świetności zostawiło dawno za sobą. Ma swoje pomniki, historię i sympatycznych, nieco dziwnych, starzejących się mieszkańców – oraz zero przyszłości. To bardzo smutna, melancholijna opowieść, a nastrój podkreśla panująca wokół jesień, z całym tym chłodem, kolorami i opadającymi liśćmi.
Twórcy nie boją się poważnych tematów, a bieda, odrzucenie, śmierć, samotność i strach to tylko niektóre z nich. Całość splata się w bogatą mozaikę emocji, nie tylko tych dołujących, ale też często pozytywnych. Oczyszczających. Problematykę ładnie powiązano z osobowościami bohaterów, nie czyniąc ich jednocześnie głosicielami konkretnych idei. Po prostu są, jacy są. Takie mamy życie, tacy jesteśmy – zdają się mówić. I to jest piękne.
W następnych dniach atmosfera jednak gęstnieje, sielankę przerywają kolejne niepokojące wydarzenia – zarówno te rozgrywające się na ulicy, jak i w głowie Mae. W końcu odnajduje się dowód zbrodni, zaś naszą kotkę zaczynają dręczyć złowieszcze sny. Jeśli ktoś wychował się na serialach spod znaku tajemnicy (Z archiwum X, Goonies oraz wspominane już dzieło Davida Lyncha), a ostatnio przeżywał zachwyt Stranger Things – poczuje się jak w domu.
Po drodze poznajemy sporo pobocznych historyjek tworzących zgrabną iluzję życia w mieście. Niektóre dotyczą bezpośrednio Mae, inne służą za tło. Wszystkie są jednak przemyślane, przyjemne i jeśli nawet kompletnie nieobowiązkowe – warto je śledzić.
Szkoda, że na poziomie konstrukcyjnym zakończenie nieco rozczarowuje. Do rozwiązania akcji wykorzystano dość ograne chwyty znane z młodzieżowych produkcji grozy serwowanych w różnych mediach. Na szczęście opowieść nadrabia to warstwą emocjonalną, swoistym catharsis bohaterów. Cała reszta błyszczy, gra i śpiewa – tą teoretycznie słodką melodią, która przyprawia nas o dreszcze.
Odniesienia do Twin Peaks widać w wielu aspektach tej produkcji. Jeśli się dobrze przyjrzymy – znajdziemy nawet ogłoszenie o zaginionym dzieciaku. Nie nazywa się wprawdzie Laura Palmer, ale podobieństwo nie jest przypadkowe. Swoją drogą, pewnie wiecie, że nadchodzi czas, kiedy możemy zacząć wypatrywać trzeciego sezonu przygód agenta Coopera i spółki – prawda?