Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 18 listopada 2015, 15:00

autor: Luc

Recenzja gry Fallout 4 - Czas apokalipsy - Strona 2

Fallout 4 to prawdopodobnie jedna z najbardziej wyczekiwanych gier ostatnich lat. Z uwagi na przeszłość serii oczekiwania względem tytułu były naprawdę spore... Czy produkcji tej udało się im sprostać?

Na miejscu pojawił się nowy szeryf - łapki do góry bandyto!

Recenzja gry Fallout 4 - Czas apokalipsy - ilustracja #2

W grze występują łącznie cztery frakcje – Bractwo Stali, Minutemani, Trasa oraz Instytut. Do pewnego momentu możemy wypełniać misje dla każdej z nich, prędzej czy później następuje jednak konflikt interesów i przystając na stałe do któregoś z ugrupowań, trzeba wyeliminować przynajmniej część pozostałych. Znaczących wyborów w grze jest jak na lekarstwo, dobrze więc, że chociaż w tym aspekcie możemy zadecydować, jak będzie wyglądać nasza postapokalipsa.

Początek głównego wątku mocno mnie zaintrygował. Schemat być może nieco przypomina to, co znamy z „trójki” (zamiast syna szukaliśmy ojca), ale sposób, w jaki to przedstawiono, sprawił, że historia zwyczajnie mnie wessała. Krypta 111 do szczególnie dużych nie należy, po paru minutach kręcenia się po korytarzach wyszedłem więc w końcu na powierzchnię, gotów dać się wciągnąć reszcie fabuły, ale... dość szybko dotarło do mnie, że nadzieje na porywającą opowieść były złudne. To, co zaserwowano w Falloucie 4, jest co najwyżej przeciętne i choć od czasu do czasu trafia się jakiś niespodziewany zwrot akcji, po pierwszej ekscytacji motywem poszukiwania zaginionego syna czar pryska. Historia okazuje się sztampowa, bez żadnego polotu, często z jedynie luźno ze sobą powiązanymi i niemającymi większego sensu wątkami. Zakończeń głównej intrygi jest kilka, ale to, które stało się moim udziałem po wstąpieniu w szeregi Bractwa Stali, było prawdopodobnie jednym z największych rozczarowań, jakie przyszło mi kiedykolwiek przeżyć podczas mojej kariery gracza. Nie chcę niczego zdradzać, ujmę to więc następująco: „już to gdzieś widzieliśmy”, ale – co najgorsze – nie mamy poczucia, że cokolwiek zmieniliśmy. Ktoś zginął, coś zniszczyliśmy, ktoś przeżył i to tyle. Narracja jest poprowadzona w taki sposób, że trudno się w wczuć w odgrywaną rolę i dać pochłonąć wydarzeniom, ale... No właśnie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że Fallout 4 ani razu nie mnie zachwycił.

Fallout eksploracją stoi

Momentów, kiedy ręce same składały mi się do oklasków podczas czterdziestu spędzonych z grą godzin, jestem w stanie wymienić przynajmniej kilka. Wątek detektywistyczny w Diamond City, misje Srebrnego Fantoma, naprawa USS Constitution, wizyta w Muzeum Czarnej Magii, przemierzanie Wierteł Dunwicha czy choćby podążanie Szlakiem Wolności – to przykłady misji zarówno pobocznych, jak i tych z głównego wątku, które skonstruowano w szalenie interesujący sposób, a dodatkowo opatrzono świetnymi postaciami, ciekawą opowieścią czy choćby rewelacyjną lokacją. Często to właśnie sam świat odpowiada za najbardziej wciągającą narrację i tu muszę przyznać Bethesdzie, że ze swojego zadania wywiązała się koncertowo. Dostępny obszar nie powala wprawdzie na kolana rozmiarami, ale jest pełen tak intrygujących miejsc, że nie sposób po prostu przejść z punktu A do punktu B bez kilkakrotnego zbaczania z trasy. A nuż trafimy na ciekawy przedmiot, losowe wydarzenie albo odkryjemy jakieś nowe zadanie? Mapa w Falloucie 4 mocno zachęca do eksploracji, ale przychodzi w końcu moment, kiedy mamy ją już względnie opanowaną i samo podziwianie widoków przestaje wystarczać. Wówczas wypadałoby wypełnić grę jakąś „esencją” i tu niestety autorzy zawiedli na całej linii. Tych kilka wymienionych wcześniej misji jest naprawdę wybitnych, ale niestety stanowi zdecydowaną mniejszość. Cała reszta to nudne do bólu zadania typu „idź tam i tam, znajdź to i to i zabij tego i tego”. Na tym niestety opiera się Fallout 4 i choć trafia się kilka perełek, a lokacje potrafią oczarować, to przez resztę czasu jesteśmy po prostu skazani na bolesną przeciętność.

"Hej, doskonała pozycja strzelecka kolego!" - niestety w Fallout 4 aż roi się od błędów i gliczy.

Problem z opowiadaną historią to też w dużej mierze „zasługa” mówiącego protagonisty. Po raz pierwszy w serii twórcy zdecydowali się nagrać głosy do wszystkich prowadzonych w grze dialogów. Sam voice acting, aczkolwiek niezbyt wybitny, da się znieść – nie w nim jednak tkwi problem. Kłopot polega na tym, że zapewne w związku z chęcią zaoszczędzenia nagrywane kwestie są po prostu szalenie proste i krótkie. To, co w poprzednich odsłonach można było rozbudować tekstem do woli, w Falloucie 4 zastąpiono kompletnie spłyconą wersją – największe odbicie ma to w odpowiedziach dostępnych w trakcie rozmów. Protagonista zawsze ma do wyboru jedynie cztery opcje – zwykle są to (dosłownie) „tak”, „nie”, „sarkazm” lub „nie wiem”. Zdecydowawszy się na którąś z nich, wysłuchujemy krótkiej formułki, po której NPC kontynuuje swoją drewnianą wypowiedź. Jeden z najistotniejszych czynników decydujących o jakości jakiegokolwiek RPG został w tym przypadku totalnie spłycony i cierpi na tym wszystko – nie tylko sama jakość dialogów, ale i to, jak bardzo wczuwamy się w otaczającą nas rzeczywistość. Miejsca na tak zwany „rolplej” nie ma tu wcale i choć – ponownie – parę perełek i ciekawych konwersacji oczywiście się trafia, to jednak przez większość czasu znajdujemy się w „teatrze drewnianych kukiełek”. A dzięki systemowi animacji mamy na ten kiepski spektakl rezerwację w pierwszym rzędzie.