Recenzja gry Need for Speed - wyścigi tylko dla ziomów - Strona 2
Po roku przerwy seria Need for Speed z piskiem opon ponownie wjeżdża do pogrążonego w mroku miasta. Auta prowadzą się jak marzenie, jednak tematykę nielegalnych wyścigów, konfliktów z policją i ostrej rywalizacji sprowadzono do filmu dla każdego odbiorcy.
Od świtu do świtu
Spore rozczarowanie stanowi miasto Ventura Bay – trochę smutne, puste i kompletnie bez charakteru! Do dziś pamiętam zróżnicowane dzielnice Olympic City czy rozświetlone neonami miejscówki Bayview w serii Underground. Nic takiego nie znajdziemy w Ventura Bay. To ogromna, betonowa dżungla, bez choćby jednej lokacji, w której moglibyśmy się zatrzymać i trochę popodziwiać otoczenie, a najjaśniejszymi punktami, mieniącymi się feerią świateł, są stacje benzynowe. Jałowy wystrój miasta potwierdzają jedne ze znajdziek – punkty widokowe z symbolem aparatu, które robią automatycznie zdjęcia naszej bryce na tle... zjazdu z autostrady czy przepompowni wody! Naprawdę sporo się najeździmy, by znaleźć choćby trochę atrakcyjniejsze miejsce. Dużym szczęściem będzie też spotkanie innych aut ruchu ulicznego, który jest wręcz symboliczny, i większość czasu spędzimy na drodze kompletnie samotnie, sporadycznie mijając pojedyncze samochody. Trochę szkoda, że tak zmarnowano potencjał Ventura Bay, bo miasto jest dość spore, z dobrze zaprojektowaną siecią dróg, po której jeździ się płynnie i intuicyjnie.
Graficznie też wypada nieźle, ale tu prym wiedzie głównie rewelacyjne oświetlenie i dominujące w obrazie refleksy światła, ponieważ prawie bez przerwy towarzyszy nam padający deszcz i mokre ulice. Prawie, bo zastosowano tu coś bardzo dziwnego. Po wjechaniu do jednej z dzielnic nagle robi się... jaśniej! Nastaje coś w rodzaju świtu, niebo jest niebieskie, widać chmury i wschodzące słońce, a otoczenie nabiera barw. Niestety, zmiana ta następuje w brzydki, skokowy sposób, poprzez nagłą podmianę tekstury nieba, a gdy tylko wjedziemy do innego rejonu miasta, znowu ogarnia nas strefa mroku. W dobie dynamicznie zmieniającej się pogody i pór dnia w praktycznie każdej nowej grze wyścigowej takie rozwiązanie rodzi jedynie pytanie: „Po co?”. Tytuł dręczy jeszcze kilka pomniejszych bolączek, które można by jednak łatwo wyeliminować, np. musimy podjechać do miejsca startu wyścigu od właściwej strony, choć i tak zaraz pojawia się ekran ładowania, a my zaczynamy w pędzącym pojeździe; opcja restartu nie rozpoczyna ponownie wyścigu, a jedynie teleportuje nas w pobliże jego startu.
Need for Drift, Need for Grip
Need for Speed posiada na szczęście również niepodważalne zalety, a te związane są z samą kwintesencją gry, czyli z prowadzeniem i samochodami. Po pierwsze, modele pojazdów prezentują się znakomicie! Krople wody na karoserii, realistycznie osiadający brud od jazdy po mokrych ulicach, wyginające się po kraksach blachy, detale, szczegóły – wszystko wygląda rewelacyjnie i widać ogromny skok jakościowy w stosunku do wcześniejszych odsłon cyklu. Jeszcze istotniejszą zmianą jest zlikwidowanie znanego z poprzednich części modelu jazdy, który przypominał mokre mydło ślizgające się po szklanym blacie. Teraz mamy możliwości ustawienia, czy auto ma bardziej trzymać się drogi, czy być podatne na drift. Robimy to albo jednym głównym suwakiem, albo skrupulatnie modyfikujemy takie aspekty jak ciśnienie opon przednich i tylnych, zakres skrętu, balans hamulców czy sztywność zawieszenia.