Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 14 maja 2002, 13:08

autor: Piotr Stasiak

Dawno temu, w odległej galaktyce... - recenzja filmu „Atak Klonów” (2)

Zasłona oczekiwania spada niczym przecięta mieczem świetlnym. George Lucas znowu w świetnej formie. „Atak Klonów” przywraca na ekrany magię i Moc, które zgubiono gdzieś przy realizacji „Mrocznego Widma”.

Mamy więc wielką miłość, mroczną tajemnicę, mamy walki, pościgi i spektakularne zwroty akcji. Już samo to powinno wystarczyć miłośnikom dobrego kina. Jednak oddany fan Gwiezdnych Wojen znajdzie w „Ataku Klonów” znacznie więcej. Lucas lepiej niż w przypadku „Mrocznego Widma” wykorzystał potencjał drzemiący w już nakręconych częściach sagi. W wielu scenach znajdziemy subtelne nawiązania i smaczki, które wyłapią osoby dobrze znające to uniwersum (poznamy m.in. młodego Bobbę Fetta, przewinie się motyw „Gwiazdy Śmierci”, wujka Owena i ciotki Beru, którzy w „Nowej Nadziei” wychowują Luke’a Skywalkera). Wreszcie – każdy fan z pewnością zwróci uwagę na rysującą się coraz wyraźniej nić porozumienia pomiędzy przyszłymi głównymi schwarz-charakterami – Anakinem i Wielkim Kanclerzem Palpatine.

Najważniejsze jest jednak moim zdaniem to, że „Atak Klonów” przywraca serii magię. Tym czymś, co mnie zawsze przyciągało do „Gwiezdnych Wojen”, był klimat ostatecznej walki, konfliktu dobra ze złem. Gdy Luke Skywalker leciał X-Wingiem w stronę reaktorów Gwiazdy Śmierci naprawdę czuło się, że oto ważą się losy całej Galaktyki, że oto wszystko co piękne i szlachetne, wisi na włosku i tylko nasz dzielny bohater może przywrócić równowagę. W „Mrocznym Widmie” ten konflikt został zatracony, sprowadzony do walki ze śmiesznymi droidami Federacji Kupieckiej, na śmiesznej małej planetce, zamieszkałej przez irytujące stworzenia zwane Gunganami z niejakim Jar-Jar Binksem na czele. A po ekranie zamiast groźnego Dartha Vadera skakał kretyn z rogami i czerwoną maską na twarzy. To właśnie zatracenia magii, komercyjnego spłycenia, nie mogły Lucasowi darować rzesze fanów. I teraz ta magia powróciła.

Oczywiście „Gwiezdne Wojny” to nie tylko fabuła i klimat, ale i obowiązkowe efekty specjalne. W „Ataku Klonów” nie sposób prawie znaleźć jest ujęcie, przy którym nie pracowałyby komputery (twórcy podają, że pomogły zwizualizować aż 95% kadrów). Film dosłownie kipi cyfrową animacją. Przez pierwsze kilka minut właściwie nie wiadomo na co patrzeć. Za oknami budowli na Coruscant latają sznury ścigaczy, we wnętrzach wędrują animowane komputerowo stworki, poruszają się ozdobniki. Techniką cyfrową przygotowano większość wnętrz i grafiki tła, plenery, kosmiczne pościgi i postacie niektórych bohaterów (np. mistrza Yody, mieszkańców zaginionej planety Kamino, potwory, droidy). Mimo iż twórcy używają efektów nieco rozsądniej niż w „Mrocznym Widmie” – to znaczy nie wtykają ich dla bajeru w każdym możliwym miejscu, nie sposób się oprzeć wrażeniu, że film jest trochę przeładowany. Dopiero po jakimś czasie człowiek zmusza się, aby nie patrzeć na te wszystkie cudeńka, tylko podążać za fabułą.

Duże słowa uznania należą się aktorom. Hayden Christensen dobrze poradził sobie z rolą Anakina. Partnerująca mu Natalie Portman wreszcie mogła coś pokazać – dosłownie i w przenośni – bo w poprzedniej części nosiła jedynie koszmarne kapelusze i wygłaszała patetyczne kwestie. Tym razem poznajemy ją jako wrażliwą i odpowiedzialną młodą kobietę, a przy okazji sprawną wojowniczkę. Ewan McGregor w roli Obi-Wana po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najbardziej uzdolnionych aktorów młodego pokolenia. Podobał mi się również Christopher Lee (Saruman Biały z „Władcy Pierścieni”) jako buntowniczy Hrabia Dooku. Film pod względem obsady przygotowano bardzo starannie – nawet aktorzy grający w tle drobne role wykonali niezłą robotę, z Samuelem L. Jacksonem jako członkiem Rady Jedi na czele.

Jest więc wiele powodów, dla których warto polecić obejrzenie „Ataku Klonów”. Co prawda to więcej niż pewne, że wielu ortodoksyjnych fanów po raz kolejny odsądzi Lucasa od czci i wiary. Bo i owszem, jak w przypadku każdego amerykańskiego filmu, nie obyło się tu bez miejscami tandetnej symboliki, tanich chwytów i żartów na siłę. Są to jednak tylko drobne niedogodności, bo całość trzyma w napięciu, intryguje i wciąga. Po prostu jak za starych dobrych lat, można rozsiąść się wygodnie w kinowym fotelu, a gdy na ekran przy dźwiękach muzyki Johna Williamsa wjadą złote litery, spokojnie dać się porwać wydarzeniom, które rozegrały się dawno dawno temu, w odległej galaktyce.

Film wchodzi do kin 16 maja. Będą dwa rodzaje kopii – z polskim dubbingiem i oryginalna angielska wersja z napisami. Dystrybucja w Polsce – Syrena.