Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Black Mesa Publicystyka

Publicystyka 17 września 2012, 12:41

Black Mesa - remake gry Half-Life z prawdziwego zdarzenia

Osiem lat fanom pierwszego Half-Life'a zajęło przygotowanie remake'u napędzanego silnikiem Source. Czy po tak długim oczekiwaniu gra nadal budzi tyle samo emocji?

BLACK MESA TO:
  • przygotowany od podstaw remake pierwszego Half-Life’a;
  • darmowa gra napędzana silnikiem Source;
  • produkt nie wymagający żadnej innej gry;
  • kampania zawierająca około 85% poziomów z pierwowzoru;
  • nieco zmodyfikowane etapy, zawierające również nowe lokacje;
  • klasyczna mechanika rozgrywki;
  • więcej kwestii dialogowych i całkowicie nowa muzyka.

Niewielu sądziło, że to się uda, ja również nie należałem do optymistów. Szczerze mówiąc, wiarę w powodzenie tego projektu straciłem dawno temu, w czym duży udział miał brak jakichkolwiek pozytywnych wieści płynących z obozu jego twórców. I nagle szok! Jak grom z jasnego nieba huknęła informacja, że w końcu Black Mesa ujrzy światło dzienne – nie „kiedyś tam”, nie „jak skończymy”, ale w konkretnym dniu i to już niedługo. 14 września dla fanów serii Half-Life okazało się datą szczególnym, bo po ośmiu latach oczekiwania dostali oni wreszcie to, czego nie potrafiła im dać firma Valve – porządny remake pierwszych przygód Gordona Freemana.

Ściągnij pełną wersję gry z oficjalnej strony!

Choć o Black Mesa mówi się w kategorii „modyfikacja”, to tak naprawdę do jej uruchomienia nie potrzebujemy żadnej gry. Amatorski projekt zadowala się w zupełności zestawem bibliotek SDK Source 2007, które można pobrać za pośrednictwem Steama za darmo. Jeśli pakiet nie znajduje się na dysku, instalator informuje użytkownika o tym fakcie i na życzenie ściąga wszystkie niezbędne pliki – cały proces przebiega w zasadzie bezboleśnie. Po dokonaniu podstawowych formalności gra automatycznie dodawana jest do biblioteki Steama, dokładnie tak jak każdy inny produkt go wymagający. Nie oznacza to jednak, że Black Mesa zawiera podobne atrakcje. Na te musimy jeszcze poczekać. Niewykluczone, że gdy firma Valve da twórcom moda zielone światło i gra oficjalnie zostanie dodana do jej systemu elektronicznej dystrybucji, z usługą zostaną zintegrowane np. osiągnięcia.

Od tego wszystko się zaczęło.

W chwili gdy piszę te słowa, Black Mesa nie jest jeszcze pełną przeróbką pierwszego Half-Life’a. Gra nie tylko nie zawiera toru przeszkód (Hazard Course), czyli oswajającego z mechaniką rozgrywki tutorialu, ale również pięciu ostatnich etapów kampanii. Z wieńczącego zmagania fragmentu autorzy nie są na razie zadowoleni i potrzebują czasu, by go dopracować. Brak tych kluczowych – wydawałoby się – poziomów nic jednak modyfikacji nie ujmuje. Pozostałe 85% treści to w końcu sprawnie zrealizowany remake jednej z najlepszych strzelanin w historii elektronicznej rozrywki, a wyprawa do obcego świata Xen – bo właśnie tego w Black Mesa chwilowo nie uświadczymy – to zdaniem wielu najsłabszy epizod przygód Gordona Freemana.

Source charakteryzuje się znacznie większymi możliwościami niż napędzający oryginał silnik pierwszego Quake’a, więc autorzy moda dostali szansę, by w temacie mechaniki rozgrywki swoje dzieło w interesujący sposób usprawnić. Obeszło się jednak bez rewolucji. Typowe dla gry Half-Life 2 „zagadki fizyczne” w Black Mesa praktycznie nie istnieją, opcja przenoszenia przedmiotów też została wykorzystana sporadycznie. Trudno powiedzieć czy twórcom zabrakło pomysłów czy odwagi, bo na pewno nie chodziło im o jak najwierniejsze skopiowanie pierwowzoru. Dowodem na to są liczne uproszczenia (w kompleksie biurowym nie musimy na przykład przesuwać stołu, by przedrzeć się przez rozbite okno, kawałek dalej nie trzeba też podstawiać skrzyń, by dosięgnąć drabiny w kanale wentylacyjnym itd.), a także zupełnie nowe atrakcje, np. konieczność przedarcia się do pokoju ochrony przed zjazdem wielką windą na początku gry. Nie sposób traktować tego w kategorii wady, ale mimo wszystko szkoda, że autorzy modyfikacji nie pozwolili sobie na więcej.

Największe wrażenie w Black Mesa robi projekt poziomów, na każdym kroku widać, że przez te osiem lat nie próżnowano. Dla kogoś kto doskonale zna oryginał, ponowna wizyta w tytułowym kompleksie dostarczy niesamowitych wrażeń – podziwianie jak autorzy poradzili sobie z odtworzeniem najbardziej zapadających w pamięć lokacji to atrakcja sama w sobie. Świadkami gigantycznej pracy włożonej w remake jesteśmy już podczas przejażdżki kolejką na początku gry – wagonik porusza się wolniej, by gracz mógł zdążyć nasycić oczy szczegółami. W rezultacie otwierająca zmagania podróż trwa kilka minut dłużej.

Jedynym mankamentem w konstrukcji poszczególnych etapów są wybijające z rytmu loadingi. Kampania została pocięta na segmenty w identyczny sposób jak w pierwowzorze, więc komunikat informujący o doczytywaniu kolejnej mapki pojawia się na ekranie stosunkowo często.

W temacie mechaniki rozgrywki nie dokonano żadnych poważniejszych zmian, z czego niektórzy, zwłaszcza młodsi stażem gracze, niekoniecznie będą zadowoleni. Strzelanie w Black Mesa wyraźnie różni się od tego, co jest standardem w dzisiejszych FPS-ach, np. podczas prucia z broni maszynowej w ogóle nie uświadczymy efektu rozrzutu. Przeciwnicy cechują się dużą wytrzymałością, dlatego należy rozsądnie gospodarować amunicją i dobierać odpowiednie pukawki do zagrożenia. Dla odmiany Gordon nie jest w stanie przyjąć na klatę zbyt wielu pocisków i nawet w pełni naładowany kombinezon HEV nie zapewnia mu takiej ochrony, jak byśmy sobie życzyli. Oczywiście nie ma tu mowy o takich wynalazkach jak automatyczna regeneracja zdrowia – straconą energię odzyskujemy w wiszących na ścianach maszynach medycznych bądź zbierając apteczki. Jest za to możliwość zapisywania naszych dokonań w dowolnym momencie zmagań. Biorąc pod uwagę stosunkowo wysoki poziom trudności gry, jest to przydatne udogodnienie.

Autorzy nie poszli na łatwiznę i nagrali nowe kwestie mówione.

Co popsuto? Skok. Pierwszy Half-Life zmuszał do częstego korzystania z sztuczki, polegającej na jednoczesnym wciśnięciu klawiszy odpowiedzialnych za skok i kucnięcie – w ten oto sposób Gordon wdrapywał się np. na niezbyt wysokie skrzynie. W Black Mesa zastosowano oczywiście ten sam patent, ale z niewiadomych względów używać go trzeba praktycznie na okrągło. W pierwowzorze bohater skakał na tyle wysoko, że bez problemu pokonywał barierki – remake nie pozwala niestety na takie wyczyny, co jest, krótko mówiąc, irytujące.

Dotarcie do ostatniej lokacji nie powinno zająć nikomu więcej niż dziesięć godzin – gra jest długa, trudna w kontekście walki, a na dodatek od czasu do czasu zmusza nas do wysilenia szarych komórek. Nie ma tu mowy oczywiście o jakichś piekielnie wymagających zagadkach, jednak nie zawsze pokonanie problemu wydaje się oczywiste. W 1998 roku Half-Life kompletnie zmienił pod tym względem oblicze pierwszoosobowych strzelanin, Black Mesa podąża rzecz jasna tą samą drogą.

Są i ładne widoczki.

W temacie grafiki wielkiego szału nie ma, ale skłamałbym pisząc, że gra nie wygląda dobrze. Black Mesa udowadnia, że leciwy już Source ciągle daje radę, autorzy wycisnęli z tego silnika praktycznie wszystko co się da. Oklaski należą się również za dźwięk. Wszystkie wokale prezentują przyzwoity poziom i choć nagrań dokonali amatorzy, ich wypowiedzi nie kłują w uszy. W ogóle w temacie oprawy audio twórcy moda wykonali kawał solidnej roboty. Spotykani przez Gordona bohaterowie niezależni mają bardziej rozbudowane kwestie niż w pierwowzorze, na dodatek gra oferuje zupełnie nowy soundtrack, który – co tu dużo mówić – jest po prostu kapitalny. Muzyki można zresztą posłuchać osobno, bo jej autor, Joel Nielsen, udostępnił cały album za darmo.

Od strony graficznej Black Mesa prezentuje się bardzo dobrze.

Pierwsza odsłona cyklu Half-Life to jedna z moich ulubionych gier, żywię do niej ogromny sentyment i cieszy mnie niezmiernie, że wreszcie dożyłem dnia, w którym mogę zobaczyć kultowy dla mnie produkt w zupełnie nowym wydaniu. Black Mesa spełniła wszystkie moje oczekiwania z nawiązką i nawet drobne mankamenty nie były w stanie zepsuć piekielnie dobrego wrażenia, jakie zostawił po sobie ten remake. Odwiedzając ponownie tytułowy kompleks, czułem to samo podniecenie, co blisko piętnaście lat temu. Cóż, wypada się tylko cieszyć, że seria ma tak oddanych fanów – czapki z głów panowie, bo to czego dokonaliście, jest absolutnie fantastyczne!

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej

Black Mesa

Black Mesa