filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 15 lutego 2002, 12:59

autor: Piotr Stasiak

Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia - recenzja filmu

Monumentalne dzieło Petera Jacksona, efekt pracy zastępów ludzi, potężnego przedsięwzięcia organizacyjnego i największego w dziejach kina budżetu ma szansę wstrząsnąć widownią podobnie, jak prawie 50 lat temu zrobiła to powieść J.R.R. Tolkiena.

Ekranizacja pierwszej części „Władcy Pierścieni” trafiła właśnie na ekrany polskich kin. Monumentalne dzieło Petera Jacksona, efekt siedmioletniej pracy zastępów ludzi, potężnego przedsięwzięcia organizacyjnego i największego w dziejach kina budżetu ma szansę wstrząsnąć widownią podobnie, jak prawie 50 lat temu zrobiła to powieść J.R.R. Tolkiena.

„Władca Pierścieni”, trzytomowe arcydzieło Tolkiena, ojciec i matka współczesnej literatury fantasy, dotychczas nie miał szczęścia do profesjonalnych ekranizacji. A właściwie – nigdy nie znalazł się taki odważny, który by się porwał na przerobienie tej epickiej opowieści, pełnej dygresji i pobocznych wątków, na scenariusz filmowy. Ograniczenia były oczywiste. Po pierwsze – jak ciąć kultową książkę, żeby nie zostać narażonym na lincz ze strony wielomilionowej rzeszy ortodoksyjnych fanów. Po drugie – jak pokazać wspaniały, kompletny świat Śródziemia, opisany z najdrobniejszymi szczegółami na prawie tysiącu stron, nie narażając się na śmieszność z powodu użycia blue-boxu, plastelinowych figurek i lateksowych masek orków. Po trzecie – skąd wziąć na to pieniądze – w końcu ambitne kino fantasy to nie kolejna komedia z Jimem Carrey’em i nie każdy może je chcieć oglądać. Po czwarte wreszcie – co zrobić z obolałymi siedzeniami widzów, po długim (siłą rzeczy) seansie. Po piąte... i tak dalej.

Na szczęście znalazł się jedyny sprawiedliwy. Peter Jackson, brodaty reżyser z Nowej Zelandii, który wychował się na przygodach Hobbitów i elfów, porwał się na rzecz prawie niemożliwą. I prawdopodobnie dostanie za to w pełni zasłużonego Oscara (film zgarnął 13 nominacji Amerykańskiej Akademii Filmowej). Zamiast jednego wielogodzinnego obrazu postanowił zrobić trzy. Troskę o efekty specjalne, krajobrazy i odrażające oblicza orków zrzucił na barki 150 grafików komputerowych i nowoczesnych stacji Silicon Graphics. Zebrał na realizację 260 milionów dolarów. A problem z obolałymi siedzeniami rozwiązały za niego multipleksy z wygodnymi fotelami lotniczymi ;-) Wyszedł mu najlepszy film od czasów „Matrixa”, zaś w gatunku kinowego fantasy najlepszy od kilkunastu lat, jeśli nie w ogóle.

Prawie 3-godzinny obraz jest dość wierną ekranizacją pierwszej części Trylogii (kolejne premiery planowane są na odpowiednio na koniec 2002 i 2003 roku). Postarano się o zachowanie wszystkich głównych wątków. Z licznymi w prozie Tolkiena retrospekcjami poradzono sobie dość zgrabnie – film otwiera coś w rodzaju intra, przedstawiającego pokrótce dzieje Śródziemia i historię Pierścienia. Potem jest już dokładnie punkt po punkcie opowiedziana Wyprawa. Przybycie Gandalfa do Hobbitonu, zabawa z dawna oczekiwana i otrzymanie Pierścienia przez Froda, ucieczka z Shire, gospoda „Pod Rozbrykanym Kucykiem”, ucieczka przed Czarnymi Jeźdźcami, narada u Elronda, przygody Drużyny w kopalnii Morii (najlepszy kawałek w filmie), wreszcie podzielenie się Drużyny przy wodogrzmotach Rauros. Film kończy się, gdy Frodo rusza na wschód, w stronę Mordoru, prawie tak jak w książce. Wszystkie najważniejsze wątki zostały więc zachowane, a niektóre wycięte nie czynią specjalnej szkody dla zwartości i zrozumienia opowieści, co najwyżej obruszy się paru miłośników Toma Bombadila, który zniknął z ekranizacji.

Myślę jednak, że te konieczne skróty i uproszczenia zwracają się z nawiązką, ponieważ film jest po prostu zachwycający. Podoba się tu prawie wszystko. Znakomicie dobrano aktorów, począwszy od hobbitów i krasnoludy, na rolach epizodycznych skończywszy. Do obsady specjalnie nie wybrano opatrzonych twarzy, co wyszło filmowi na zdrowie (wyobraźcie sobie np. takiego Bruce’a Willisa w roli Boromira). Zachwyca Viggo Mortensen jako Aragorn, Christopher Lee jako Saruman, Boromir (Sean Bean), idealnie obsadzony elf Legolas. Wśród pań pierwsze skrzypce gra oczywiście urocza Liv Tyler (Arwena – ach te elfie oczka). Jednak zdecydowanie wyróżnia się i na największe oklaski zasługuje moim zdaniem Ian Kellen jako czarodziej Gandalf. Po prostu niezapomniana kreacja, oczy pełne zadumy i smutku, a jednocześnie z igrającymi w nich co i raz iskierkami. Postać w szpiczastym kapeluszu, owiana zawsze chmurą fajkowego ziela, zapada w pamięć widzów. A i reszta aktorów poradziła sobie z rolami wyjątkowo dobrze.

Osobna bajka to świetnie przygotowana oprawa filmu. Już dawno nie widziałem dzieła tak spójnego co do koncepcji i projektów, zaplanowanego w każdym najdrobniejszym detalu i konsekwentnie nakręconego. Wnętrza po prostu kipią szczegółami, fantastyczne krajobrazy górskich wyżyn i szczytów zapierają dech w piersiach (piękna jest ta Nowa Zelandia). Hobbiton, jak na sielską krainę niziołków przystało, sprawia rzeczywiście wrażenie mitycznej Arkadii. Podobnie jak magiczne siedziby elfów pełne wodospadów i drzew obsypanych jesiennymi liśćmi. Mroczne wnętrza kopalni Moria i miasta Khazad-dum wręcz duszą i przytłaczają widza. Isengard, który z leśnego grodu zmienia się pod rządami Sarumana w wylęgarnię orków, to jeden wielki efekt specjalny. A najważniejsze jest, że całość jest niezwykle spójna, niezwykle równa. Film to po prostu całkiem inny, magiczny świat, przedstawiony z takim rozmachem i naturalnością, że przyjmujemy go bez zarzutu.

Straszne podobały mi się efekty pracy włożonej przez projektantów kostiumów czy scenografii. Dbałość o detale widoczna jest na każdym kroku – w pięknych meblach i tkaninach. W ubraniach, obowiązkowo innych dla każdej z ras. Elfy ubierają się dystyngowanie, hobbici przypominają swym stylem (zgodnie z książką) rubasznych Angoli. W tym filmie jeśli kamień, to rzeźbiony, jeśli miecz, to grawerowany, jeśli korzeń drzewa, to fantazyjnie powykręcany. A jednocześnie – całość jest tak naturalna, że nie narzuca się w żaden sposób widzom. Nie ma tu znanego z filmów amerykańskich nachalnego pokazania detalu, tak jakby się mówiło „patrz i podziwiaj do cholery, kosztowało nas to mnóstwo pieniędzy”. Elfy mówią własnym językiem, każda z ras ma nieco inny angielski akcent. Takie szczególiki, jak również na przykład pokazywane niejako „przy okazji” kudłate stopy hobbitów są we „Władcy Pierścieni” stworzone dla uważnego widza, a nie widz stworzony dla nich jak w nowych „Gwiezdnych Wojnach”. Widać, że twórcy filmu postawili sobie zadanie przekonania publiki do swej wizji, a nie tylko jej chwilowego omamienia. To im się na pewno udało.

Słów parę na temat efektów specjalnych, które w „Drużynie Pierścienia” stanowią integralną część prawie każdej sceny. Nie na darmo pracowało nad nimi specjalnie założone przez Jacksona studio graficzne. Nie powstydziliby się ich specjaliści z ILM, którzy na niejednym „Parku Jurajskim” zęby już zjedli. Wielokrotnie trudno jest jednoznacznie stwierdzić, czy dana scena jest, czy nie jest cyfrowo retuszowana, a to rzecz istotna. Przepiękne krajobrazy i budowle, morphingi gdy Frodo zakłada Pieścień (świetna wizja!), czy choćby rozmnożone ad infinitum legiony wojsk w scenach batalistycznych – to naprawdę robi wrażenie. I tworzy magię, w którą można wsiąknąć i zapomnieć o bożym świecie.

Oczywiście można narzekać. Chociażby na to, że film trochę się dłuży (szczególnie do momentu wyruszenia Drużyny z domu Elronda). Osoby, które nie czytały książki, mogą czuć się nienasycone nagłym zakończeniem, które tak naprawdę niewiele wyjaśnia, i nie następuje po tak zwanym trzecim momencie kulminacyjnym, zalecanym w większości podręczników dobrego scenariuszopisarstwa. To był jednak wymóg wiernego odwzorowania książki, zaostrzającego apetyty, a przecież kolejne części filmu już w drodze. Słyszałem też wiele głosów o niezbyt udanej muzyce. Zgadzam się z nimi, bo faktycznie horały i podniosłe orkiestralne marsze pod koniec zaczynają już trochę irytować. Brakuje jakiegoś dobrego motywu przewodniego (vide arcymistrz John Williams), który zapadałby w pamięć i potem sam się nucił pod nosem. Osobiście mam jeszcze pretensje o kiepską pierwszą scenę walki (potyczka przy Wichrowym Czubie – na szczęście później się rozkręca) i odgłosy wydawane przez 9 Upiorów Pierścienia, którzy brzmią tak jak mordowani obcy w „Aliens vs. Predator 2”. Wszystkie te minusy to jednak igraszka, w porównaniu do długiej listy superlatywów. Film ma w sobie magię, która przykuwa do fotela i każe go chłonąć. To wspaniała wizja, wielka przygoda, świat fantasy, który do tej pory znaliśmy tylko z książki, a teraz możemy obejrzeć na wielkim ekranie. Wielokrotnie łapałem się na tym, że mówię sam do siebie „tak, właśnie tak to sobie wyobraziłem. I chyba nie byłem jedyny. Jako czytelnik Tolkiena łyknąłem film bez żadnych zastrzeżeń.

„Władca Pierścieni – Drużyna Pierścienia” to jedno z najwybitniejszych osiągnięć kina fantastycznego i rzecz, którą po prostu trzeba zobaczyć. Peter Jackson dorósł w dziedzinie kina swego literackiego mistrza.

Piotr „Piotres” Stasiak