Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 21 stycznia 2012, 12:05

autor: Rafał Cywicki

Naprawdę inne światy - pierwsza część cyklu o książkach

Startujemy z nowym cyklem o książkach. W pierwszej części przyjrzymy się powieściom z niepowtarzalnymi światami.

Spis treści

Czasem, czytając dobrą książkę, widzę jej cały bogaty świat.

Jeżeli to fantastyka z górnej półki albo niezła pozycja podróżnicza, to przed oczami staje mi coś jeszcze lepszego – zupełnie nowe fascynujące miejsce, naprawdę obcy świat. Uniwersum, które nie jest kalką żadnego innego ani widokówką z naszej codziennej rzeczywistości. Które nie jest kolejnym klonem tolkienowskiego fantasy ani odbitką typowej space opery czy kopią powieści Toma Clancy’ego.

Nie… mam na myśli coś zupełnie innego, coś zupełnie nowatorskiego.

Kiedy zwiedzam takie światy, myślę sobie – moja wyobraźnia jest najlepszą kartą graficzną, jaką posiadam. Do tej myśli jeszcze wrócę, a tymczasem chciałbym opowiedzieć o dwóch książkach, które ostatnio poruszyły mnie samą tylko kreacją świata. To Słońce Słońc Karla Schroedera i Trojka Stepana Chapmana.

Słońce Słońc – czyli piraci w nieważkości

Szczerze powiedziawszy, Karl Schroeder skusił mnie do zakupu już samym tytułem swego dzieła. Nie powiecie mi, że nie jesteście ciekawi, co się za nim kryje. Hm?

Okładka sugeruje, że to sztampowe SF. Ilustracja przedstawia powietrznego motocyklistę, futurystyczne miasta i planety w oddali. Gdy pobieżnie przeczytałem opis z tyłu książki, w oczy rzuciły mi się słowa „steampunk” i „piraci”. Jednak ani okładka, ani opis nie oddają w pełni klimatu książki.

Słońce Słońc jest pierwszą częścią dłuższej serii określanej przez autora „księgami Virgii”. Virga jest olbrzymim „balonem”, wypełnionym atmosferą, który dryfuje w kosmosie. Książka nie podaje dokładnych wymiarów tegoż balonu, ale skoro mieszczą się w nim morza, lodowce i sztuczne słońca – to zakładam, że jest naprawdę ogromny.

W świecie Virgii nie ma żadnych generatorów grawitacji (gadżet, który wykorzystuje wielu pisarzy SF, by nieważkość nie zepsuła im konstrukcji sceny, przykład: „Protagonista obracał się wokół własnej osi, nie mogąc dotrzeć do żadnej ściany…”). Grawitacja jest tu dobrem luksusowym, które wytwarza się, wprowadzając cylindryczne miasta, budynki i statki w ruch wirowy. Ludzie, których nie stać na życie w takich obiektach, poruszają się wzdłuż sieci lin rozwieszonych między budynkami lub za pomocą aerocyklów. W tym nietypowym świecie ludzkość może egzystować jedynie dzięki systemowi sztucznych słońc – rozpalanych za pomocą obcej zaawansowanej technologii, której działania nikt tak naprawdę nie rozumie. Największe z nich, a właściwie rojowisko takich obiektów w centrum Virgii, to właśnie słońce słońc.

Karl Schroeder to aktualnie jeden z najpopularniejszych kanadyjskich twórców fantastyki. We własnym kraju został zauważony w 2002 roku, po opublikowaniu powieści "Permanence". Na szerokie wody wypłynął właśnie dzięki "Słońcu Słońc". Polski czytelnik nie ma lekko - rodzimy rynek ma ponad 5 lat opóźnienia w śledzeniu losów uniwersum Virgii. Piąta, i ostatnia, odsłona cyklu - "Ashes of Cadence" - do anglosaskich księgarń trafi już w lutym 2012 roku.


Autor trzyma się swojego konceptu konsekwentnie i jest w tym naprawdę doskonały. Virga ma swój mikroklimat, w dużej mierze składający się z olbrzymich obszarów burzy – która jest tu bardziej trójwymiarową formacją geologiczną niż zjawiskiem pogodowym. Dość powiedzieć, że w nieważkości dryfują całe miasta i oceany, jak też asteroidy, góry lodowe oraz lokalna flora i fauna. Dzięki naprawdę obrazowym opisom właściwie w żadnym momencie książki nie dane jest nam zapomnieć, gdzie jesteśmy.

A nie zdradziłem Wam nawet połowy najciekawszych scenerii, które odwiedzicie, jeżeli sięgniecie po Słońce Słońc.

No dobrze, świat światem, ale jak fabuła?

Wyznam szczerze, że pierwszy rozdział jest tak chaotyczny, że początkowo zraził mnie do czytania. Książka rzuca nas na głęboką wodę, a obca terminologia utrudnia zrozumienie, o czym mowa. Do tego akcja zaczyna się szybko i bez kontekstu. Jeszcze nie znamy postaci, nie wiemy, kto łotr, a kto bohater, i nieszczególnie zależy nam, czy zginie, czy przetrwa, a już zostajemy rzuceni w wir zdarzeń, a następnie przeniesieni „kilka lat później”…

Ale uczucie pogubienia nie trwa długo. Najważniejsze fakty poznajemy w kolejnych dwóch rozdziałach, a dalej wszystko jest właściwie jasne. Akcja w sumie nie zwalnia, czasem wręcz pędzi na złamanie karku – jakby początkowo książka była dużo dłuższa, ale wycięto z niej nudne fragmenty. Swoją budową zresztą przypomina powieści pirackie – których fabuła składa się głównie z bitew, pościgów, ucieczek i poszukiwania skarbów, a pomiędzy nie wpleciona jest niepretensjonalna historia o dorastaniu i miłości.

Głównych bohaterów mamy raptem kilku: gnany poczuciem zemsty młody pirat Hayden Griffin, makiaweliczna hrabina Venera Fanning i jej nieco wyidealizowany mąż admirał Chaison Fanning – to postacie, które da się lubić, wyraziste i posiadające jasne cele. Do tego są one bardzo racjonalne i rzadko robią coś, co czytelnik uznałby po prostu za „głupie”. Co nie znaczy, że nie zaskakują nas kilkakrotnie.

Największą wadą książki natomiast jest to, że stanowi ona „część większej serii” – bardzo typowy twór dla amerykańskiej literatury rozrywkowej. Akcja kończy się tak, że w sumie nic nie zostaje wyjaśnione i po prostu chcemy więcej. A na kolejne odsłony cyklu jeszcze poczekamy – w Polsce na razie dostępna jest pierwsza, wydawnictwo zapewnia, że otrzymamy następne.