autor: Piotr Stasiak
Kod Dostępu (Swordfish) – recenzja filmu (2)
Wielkie pieniądze, hakerzy komputerowi, intrygi, szybkie kobiety, samochody i jeszcze szybsze komputery. „Kod Dostępu” to kolejny przyzwoicie zrealizowany i trzymający w napięciu film akcji rodem z hollywoodzkich wytwórni.
Te pieniądze z pewnością postawiłyby Stanleya na nogi. Pomogłyby mu również odzyskać córeczkę, jedyną osobę, która jest w jego życiu istotna, a którą stracił gdy poszedł do więzienia za włamania do komputerów FBI. Propozycja jest więc niezwykle kusząca i Stanley, aczkolwiek nie bez oporów, w końcu przyjmuje zlecenie. Spotyka się też ze swym mocodawcą – niezmiernie bogatym i tajemniczym playboyem Gabrielem (John Travolta), który montuje specjalną grupę złożoną z wszelakich specjalistów od broni i komputerów. Jej celem jest atak na Bank Rezerw Federalnych USA. Gabriel wie bowiem o 10 miliardach dolarów, pochodzących z nielegalnych operacji rządu USA, które ukryto na tajnych kontach. Kradzież tych pieniędzy to przestępstwo niemal doskonałe, gdyż federalni agenci nie będą mogli oficjalnie ścigać nieoficjalnej kasy. W tym celu potrzeba dwóch elementów – wejścia do siedziby Banku (to załatwią najemnicy) i trojana, który namiesza w jego systemach komputerowych (to ma załatwić nasz główny bohater).
Rozpoczyna się wyścig z czasem. Oczywiście im dalej w film, tym sytuacja staje się bardziej złożona. Scenariusz konsekwentnie podąża za głównym wątkiem, ale gmatwa się po drodze niepomiernie, zaś nagłe zwroty akcji utrzymują widza w stanie ciągłej „podwyższonej gotowości”. Podwójni agenci, skorumpowani politycy, wybuchy, szpiedzy i organizacje tak tajne, że nie wie o nich nawet prezydent USA. Wszystko to dosmaczone odpowiednią ilością efektownych pościgów samochodowych po ulicach dużych miast, popisami kaskaderów, strzelaninami, widowiskowymi efektami specjalnymi. Przypałętały się nawet dwa tematy bardzo na czasie – terroryści i lotnicze pościgi między drapaczami chmur (he he). W sumie fabułę „Kodu Dostępu” należy ocenić pozytywnie. Oczywiście nie należy się spodziewać błyskotliwych dialogów intelektualnych, ale przecież nie o to w filmach akcji chodzi. Wielkie dzięki dla scenarzysty (Skip Woods) za to, że w żadnym momencie nie przekroczył granicy pomiędzy realizmem a głupią infantylnością, tak jak to robią nagminnie filmy z Bondem (pamiętacie skok do spadającej awionetki w „Goldeneye”?) czy Sylvestrem Stallone. Tak ewidentnych przegięć nie ma w „Kodzie Dostępu”, więc widz jest skłonny w oglądaną historię uwierzyć i wciągnąć się.
Na liście płac „Kodu Dostępu” znajdziemy też parę innych znanych nazwisk – film wyprodukowali Joel Silver („Matrix”) i Jonathan D. Krane („Bez Twarzy”). Reżyserią zajął się Dominic Sena („60 sekund”), zaś za kamerą stanął doświadczony Paul Cameron. Wszyscy oni odwalili kawał niezłej roboty i chyba dlatego technicznej stronie filmu niewiele można zarzucić. Widowisko stoi na bardzo wysokim poziomie. Trochę w tyle pozostaje niestety gra dwójki młodych aktorów – Stanley jest mało przekonywujący jako haker i skrzywdzony ojciec, zaś Halle Berry po prostu jest, bo można na nią popatrzeć. Braki te nieco nadrabia doskonały jak zawsze Jonh Travolta, ale w roli playboya-gangstera nie wznosi się ponad to, co pokazał już w „Pulp Fiction”. Warto zwrócić uwagę na muzykę, na którą składają się ostre kawałki techno i miękkiego hip-hopu, z domieszką transowych klimatów w paru miejscach i dobrze dobranymi dźwiękami tła. Dlatego warto obejrzeć ten film w jakimś multipleksie z dobrym nagłośnieniem.
Oczywiście nie twierdzę, że „Kod Dostępu” to film rewolucyjny, który złotymi zgłoskami zapisze się w historii Hollywood. On po prostu spełnia swoje zadanie – na dwie godziny wyłącza widza z rzeczywistości, porywając go opowieścią. To kawał porządnego kina akcji, wsparty dobrym scenariuszem, aktualną tematyką, technicznym kunsztem autorów, rewelacyjną sceną początkową i niezłą rolą Travolty. Co prawda wielu komputerowców zaryczy się ze śmiechu podczas gdy Stanley na ekranie buduje swego wirusa (niczym z klocków lego), załamie ręce nad schematycznym myśleniem autorów, dla których komputer to płaski monitor, po którym płyną „matriksowe” cyferki, a z tyłu wije się 15 różnych kabli, niemniej patrząc na „Kod Dostępu” jak na typowego przedstawiciela kina akcji wystawiam mu notkę „można obejrzeć”. Jeśli w najbliższy piątkowy wieczór nie masz co robić, wybierz się ze znajomymi do kina.
Piotr „Piotres” Stasiak
Film wchodzi do kin 30 listopada, dystrybucja Warner Bros. Poland.