Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 8 czerwca 2009, 12:44

autor: Adam Kaczmarek

Terminator: Ocalenie - recenzja filmu (2)

Terminator: Ocalenie to jeden z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku. Gwiazdorska obsada, szybka akcja, znakomite efekty specjalne... Czy fani mogą czuć się zadowoleni?

Przy takich fabularnych sucharach cierpią przede wszystkim relacje międzyludzkie. W montażowni Ocalenie uległo mocnym cięciom. Jednakże zrobiono to tak nieudolnie, że od czasu do czasu zachodzimy w głowę, czy nie przegapiliśmy na ekranie czegoś istotnego. Widać to zwłaszcza w scenie przybycia Marcusa (w tej roli Sam Worthington) do zniszczonego miasta. W 2-3 ujęciach reżyser próbuje na skróty pokazać problem bohatera w nowej rzeczywistości. Postać Wrighta to najciekawszy element fabuły, szkoda, że wykorzystany zaledwie w kilku procentach. Reszta herosów prezentuje się w najlepszym przypadku średnio. Bale w skórze Johna Connora zachowuje się dość nadpobudliwie, ale w gruncie rzeczy poprawnie. Jest twardy, nieustępliwy, ambitny – takiego dowódcy oczekiwałem. Nie wiem za to, czemu miało służyć włączenie do historii niejakiego Barnesa, który pojawia się jedynie w 3-4 krótkich scenach i swoją postacią nie wprowadza niczego ciekawego. O żonie Connora mogę napisać tylko tyle, że ma się dobrze. Jest w ciąży, ale reżyser wyraźnie nie ma ochoty rozwodzić się na ten temat. Nie zapomnę również niemej dziewczynki o imieniu Star. Posiada ona niezwykłe zdolności przetrwania i w kilku sytuacjach ratuje z opresji starszych od siebie kompanów. Ze swojej kurteczki wyciąga coraz to ciekawsze przedmioty (prawie jak postać z gier cRPG), adekwatne do sytuacji – plastry, flary, a nawet... ech, kto obejrzy film, ten zrozumie.

Marcus Wright to jedna z ciekawszych postaci w filmie.

Dialogi w nowym Terminatorze mają się adekwatnie do przedstawienia fabuły. Po pierwsze, prezentują poziom południowoamerykańskiej telenoweli. Po drugie, niektóre kwestie aktorzy dukają tak, jakby sami nie wierzyli w to, co mówią. Plus jest taki, że wymiany zdań są maksymalnie oszczędne i zazwyczaj składają się z kilkunastu słów, dzięki czemu nie musiałem zgrzytać zębami przy co drugiej scenie. Żenujące konwersacje, brak sugestywności w pokazaniu postapokaliptycznych realiów oraz siadające napięcie powodują, że film jest emocjonalnie rozwodniony. W ten sposób zmarnowano szansę na przybliżenie fanom przerażającego detalu uniwersum, a mianowicie wspomnianych przez Kyle’a obozów zagłady. Sceny z selekcji ludzi są fatalne do tego stopnia, że nazwę je „fajnymi”, ale chyba nie o to chodziło reżyserowi. Samej akcji jest stosunkowo za dużo. Tak, wiem, to w końcu Terminator, ale nawet Cameron nie pozwalał sobie na taką szarżę. W Ocaleniu znajdują się co najmniej dwie zbędnie przedłużone sceny pościgu. Gałki oczne się wypalają, uszy więdną, a McG dalej bawi się zabawkami Skynetu. Zmienione zakończenie również miażdży niedorzecznością.

Terminator: Ocalenie

Terminator: Ocalenie