filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 11 maja 2009, 13:26

autor: Adam Kaczmarek

Star Trek - recenzja filmu

J.J. Abrams przedstawia własną wizję kultowego uniwersum Star Trek. Film ukazuje dzieje młodego Jamesa T. Kirka i jego drogę do fotela kapitana okrętu Gwiezdnej Floty.

Fani serialu Star Trek przez ostatnie lata mieli sporo powodów do narzekań. Jego kolejne emisje systematycznie zdejmowano z telewizyjnych ramówek, a ostatni kinowy obraz, zatytułowany Nemesis, wypadł poniżej oczekiwań. W tej sytuacji produkcja następnych przygód członków Gwiezdnej Floty (uniwersum Gene’a Roddenberry’ego nie ogranicza się jedynie do załogi legendarnego USS Enterprise) stanęła pod znakiem zapytania. Dopiero po 7 latach J.J. Abrams postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Reżyser trzeciej części Mission: Impossible, producent Zagubionych oraz Cloverfield przedstawia własną, odświeżoną wizję, która powinna przykuć do ekranu zarówno zatwardziałych miłośników serialu, jak i osoby, którym Star Trek kojarzy się wyłącznie z kiczowatymi obcisłymi strojami załogi statku kosmicznego.

Abrams obrał kurs na przeszłość i wykorzystał to, co w serii nie zostało jeszcze pokazane lub jest niedopowiedziane. Fabuła kręci się wokół młodego mężczyzny – Jamesa Tiberiusa Kirka, który przyszedł na świat w dość niebezpiecznym momencie. Jego ojciec George został z przymusu na kilkanaście minut kapitanem USS Kelvin. W starciu z romulańskim statkiem zdecydował się na ryzykowny krok – ewakuował całą załogę, a siebie pozostawił na mostku i kontynuował walkę. W międzyczasie żona kapitana zaczęła rodzić. Po ostatniej (dość ckliwej) rozmowie zakochanych i nadaniu imienia nowo narodzonemu synkowi, Kirk senior celowo doprowadził do kolizji, tak, aby kapsuły ratownicze mogły w spokoju uciec z pola bitwy. Wychowany w stanie Iowa James szukał mocnych wrażeń i pomimo problemów wychowawczych wstąpił w szeregi Gwiezdnej Floty.

Młody Kirk na tle USS Enterprise. To tu wszystko się zaczęło.

Jak na letnie kino przystało, początek historii u Abramsa jest energiczny, szybki i mocno rozrywkowy. Wraz z rozwojem akcji film nie gubi tempa. Widz siedzi grzecznie w fotelu i do samego końca z zainteresowaniem obserwuje zmagania bohaterów. Co ważne, nawet spokojniejsze momenty wydają się tu diabelnie szybkie. Dialogi przepełnione są ripostami, krótkimi kwestiami i żarcikami. W połączeniu z dynamicznym montażem tworzą rzemieślniczo nakręconą produkcję, która szanuje portfel widza. Akcja pędzi na złamanie karku, ale o dziwo ogląda się ją świetnie. I choć brakuje detali wywołujących opad szczęki, nie widzę sensu sięgać głębiej po kolejne wady tytułu. Choć trzeba przyznać, że nie jest ich mało. Praktycznie w każdy szczegół mógłbym wbić małą szpilkę.

Moje początkowe obawy rozwiała przede wszystkim świetnie dobrana obsada. Młodzi aktorzy spisują się przed kamerą bez zarzutu, nie szarżują za mocno, ale także nie przypominają kloców drewna. Mam tu na myśli zwłaszcza duet Kirk-Spock, w których wcielili się Chris Pine oraz Zahary Quinto. Obaj sumiennie odrobili pracę domową z charakterystyki granych przez nich postaci. Kirk jest typowym zawadiaką, ale piekielnie inteligentnym i sprytnym. Spock to pół człowiek, pół Wolkanin, polegający na swoim umyśle i chłodnych kalkulacjach. Zderzenie logiki ze spontanicznością doprowadza do wielu kłótni, pojedynków na słowa, a nawet na pięści. To najlepiej dopracowany składnik całego filmu, za który serdecznie dziękuję Abramsowi. Niezgorzej radzi sobie także drugi plan. Cała masa barwnych postaci, w usta których włożono potężną dawkę humoru, idealnie wypełnia momenty bez wspomnianego duetu. Polecam zwłaszcza przemowę Pavla Chekova (w tej roli Anton Yelchin) do załogi – uśmiech na twarzy gwarantowany.

Star Trek robi dokładnie to, czego od niego oczekiwałem – eksponuje genezę głównych bohaterów. Być może dlatego tło opowieści jest mocno ogranym, przeżutym w setkach filmów schematem, który bez „fajności” postaci robiłby za gwóźdź do trumny. Scen akcji jest tu bez liku, jedna następuje tuż po drugiej. Scenarzyści ewidentnie nie mieli pomysłu na stworzenie jakiejś ciekawszej intrygi i postawili na sprawdzone wzorce. Parę udanych motywów byli w stanie jednak przemycić. U fanów uniwersum przynajmniej jedna niespodzianka wywoła przyjemny dreszczyk emocji. Szkoda tylko, że główny antagonista Nero nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Jego czas na ekranie jest wręcz zminimalizowany i pozbawiony ciekawszych sytuacji. Ot, marszczy brwi, krzyczy, robi groźne miny. Bez iskry, bez fajerwerków.

Mostek statku został unowocześniony.

Ogromny potencjał rozrywkowy obrazu to również zasługa ekipy technicznej. Spece z Industrial Light & Magic z niezwykłą dbałością wykreowali krajobrazy te nam bliższe i te pozaziemskie. W efektach specjalnych nie ma zbytniego przepychu. Kolorki dobrane są idealnie, z wyczuciem i nie męczą oka. Moją ulubioną sekwencją jest scena przyjazdu Kirka na teren stoczni remontowej w Iowa. Dopiero tam można poczuć ogrom statku Enterprise. Kultowy wehikuł w stanie surowym prezentuje się po prostu świetnie. Również ze smakiem odniosę się do muzyki, która w kilku momentach puszcza oczko (zwłaszcza w finale) w kierunku miłośników starego Treka. Michael Giacchino (autor ścieżki do m.in. Medal of Honor: Allied Assault) spisał się bez zastrzeżeń, uszanował dziedzictwo Alexandra Courage’a i Jerry’ego Goldsmitha, ale wprowadził też odrobinę własnego stylu. Dobrze wkomponowano również nieco mocniejsze kawałki, które spodobają się młodszej widowni.

J.J. Abrams niewątpliwie podołał zadaniu. Jego Star Trek to lekki, szybki, wciągający film i jedna z najlepszych części serii w ogóle. Fabularne niedopracowania nie przeszkadzają tak mocno, zwłaszcza w kontekście tak świetnie zagranych głównych bohaterów. Tryskająca momentami humorem historia dostarcza odpowiedniej rozrywki na rozpoczynający się sezon blockbusterów. Zastanawia mnie ewentualny sukces produkcji Abramsa w Polsce. Wydaje się, że popularność marki Star Trek mocno u nas osłabła w ostatnich latach. Najnowsza część niesie ze sobą nadzieję na poprawienie wizerunku marki. Bo, aby nieźle się bawić na tym filmie, wcale nie trzeba być „Trekkowcem”. To dobrze wyważone dzieło dla wszystkich.

Adam „eJay” Kaczmarek