Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 13 kwietnia 2005, 10:07

autor: Krzysztof Gonciarz

Recenzja Chaos Theory OST

Szacuneczek. Amon Tobin nagrał płytę, która zdaje się być w większym stopniu jego autorskim poligonem, niż soundtrackiem do gry. Wyznaczony został nowy kurs.

Niezwykle trudno jest podejść do Splinter Cell: Chaos Theory Soundtrack, jak do standardowego wydawnictwa muzycznego. Z drugiej strony niemożliwe jest traktowanie go na równi z motłochem OST-ów gier komputerowych, których poziom z zasady oscyluje gdzieś w okolicach muzykopodobnych wypełniaczy czasu, nie mających wiele punktów wspólnych z prawdziwą sztuką. Czymże jest więc dzieło Tobina? Unifikacją dwóch światów, które dotąd nie miały okazji się spotkać? Każdy, kto orientuje się we wcześniejszych dokonaniach Brazylijczyka, zareagował na jego kooperację z Ubisoftem podobnie: uznał, że nawet gdyby Amon wydał najsłabszy album w swoim dorobku, byłby to jeden z najlepszych „original score’ów” do gier komputerowych w historii.

Ninja Tune jest niewątpliwie jednym z labeli, które zasługują na szczególny kredyt zaufania ludzi słuchających muzyki z wysokiej półki. Anglicy rzadko zawodzą wielbicieli ambitnej, często nu-jazzującej elektroniki, kontraktując tylko śmietankę wirtuozów tego offowego wciąż nurtu. Sam Amon jest jednym z najsilniejszych elementów ich arsenału. To w końcu człowiek, który już w 1997 roku, tworząc historyczny album Bricolage, przeszedł do historii. Jest jednym z niewielu twórców, którzy mogą podejmować się przerabiania takich klasyków, jak Velvet Underground (remiks Venus in furs na zeszłorocznym albumie koncertowym) i wyjść z tego starcia cało.

Muzyka jest tak dobrana, byśmy oczami wyobraźni kojarzyli ją z charakterystycznymi, zielonymi światełkami Fishera.

Brasileiro ten ma na koncie cztery (plus jeden wydany pod ksywką Cujo) doskonałe, studyjne albumy, w których pokonał niejedną barierę, mieszając ze sobą elementy jazzu, połamanych, czerpiących z drum’n’bassu bitów, elektronicznego hałasu i psychodeli. Muzyk z niego wielki, zarówno pod względem warsztatu technicznego, jak i talentu kompozycyjno-melodycznego. Ktoś taki właśnie podjął się stworzenia muzyki do gry, formy rozrywki, w której audio zawsze traktowane było po macoszemu. Powiedzcie sobie szczerze, ile soundtracków z gier macie na oryginalnych płytach? Ile soundtracków zasłużyło na to, by je kupić (pomijam już kwestie dostępności w Polsce)? Muzyka w grach... jest. I właśnie „bycie” jest zazwyczaj jej jedynym atrybutem, rzadko bowiem zwraca ona uwagę na tyle, by słuchanie jej było przyjemnością samą w sobie. Jeśli w dodatku ktoś jest dość wybredny (co by nie powiedzieć „ambitny”) w selekcji przesłuchiwanych materiałów, wyjdzie na to, że światy dobrej muzyki i gier komputerowych nie współgrają ze sobą. Tak było aż do teraz.

Opakowanie i szata graficzna albumu plasuje się pomiędzy Matrixem a płytą z d’n’b. Nawiązujące do Splinter Cella grafiki poddane zostały syntezie z charakterystyczną dla wydawnictw Amona formą psycho-sci-fi. Na rozkładanym obrazku, pełniącym funkcję książeczki, znajdziemy nieco rajcujących notatek odnośnie dziesięciu wypalonych na krążku tracków. Tempo utworów i drobne, dość enigmatyczne komentarze odnośnie zastosowanych w nich sztuczek technicznych podane zostały w formie futurystycznego mini-plakatu. W sam raz na rzucenie okiem w ciągu pierwszych 27 sekund obracania się płyty w czytniku.

Album otwiera singlowy numer The Lighthouse, który właśnie po 27 sekundach ambientowego wstępu komunikuje nam uroczyście, że jesteśmy w domu. OK, tę płytę nagrał Amon – aż chce się przyznać. Wirujący, szarpiący się bas wprowadza nas w mistykę utworu, podczas gdy dookoła pojawiają się i znikają ubarwiające „szpiegowską” atmosferę, zawieszone w głębi dodatki. Przez dwie minuty trzymani jesteśmy w spokojnym, narastającym bez pośpiechu zawieszeniu, po którym następuje klasycznie Tobinowskie przywalenie po niskich częstotliwościach. Ani się nie obejrzymy, a zalewa nas kakofonia samplowanych, akustycznie zagranych próbek, potwierdzających dobitnie koniec ery kiczowatych computer game OST-ów. Koniec utworu, operację powtórzyć w następnym.

Za chwilę wejdzie perkusja.

Ktoś, kto miał okazję poznać poprzednie płyty Amona, nie przeżyje w związku z Chaos Theory specjalnego zaskoczenia. Artysta konsekwentnie robi swoje, nie kombinując zbytnio nad niesieniem muzycznej rewolucji w swojej twórczości. Najważniejsze jest jednak, że to co robi, robi dobrze. To prawdziwa muzyka XXI wieku, idealnie pasująca do futurystycznego klimatu serii Toma Clancy’ego. Agresywne, niszczące bity, pędząca z nieludzką prędkością perkusja, chaotyczna, przywodząca na myśl jazzowe improwizacje warstwa melodyczna, wszystko to mieliśmy już na Bricolage i jego następcach. Myliłby się jednak ten, kto w związku z tym oczekuje po Chaos Theory kolekcji odrzutów, czy „uszpiegowionych” b-side’ów. Amon to poważny gość. A jego nie dającemu się skopiować brzmieniu, wypełnionemu galopującymi dziko drumami i bassami, wciąż nie brak animuszu. Nie wiecie jak brzmi Tobin? Weźcie wypasione solo jazzowego pałkarza i zastąpcie dźwięki konwencjonalnej perkusji wgniatającymi w fotel, digitalizowanymi samplami, dodając na to szczyptę melodyjno-ambientowego tła. I o to chodzi.

Emocje zawarte na tej płycie zaklasyfikować możemy do dwóch kategorii, wyraźnie narzuconych przez charakter samego Splinter Cella. Mamy więc momenty wyciszenia, wypełnionego hi-tech zabawkami skradania się za plecami wroga, kontrastujące z dynamicznymi, zawało-gennymi strzelaninami i ucieczkami. Obie te sytuacje znajdują swoje odzwierciedlenie w kompozycjach zawartych na ścieżce dźwiękowej. Z jednej strony owocuje to schematycznością utworów, z drugiej jednak wirtuozeria Amona pozwala popatrzeć na owy fakt przez palce. Choć struktura tracków jest podobna, wciąż zaskakiwani jesteśmy czymś nowym. A tu znienacka wchodzi melotron, współgrający z nieśmiałą sekcją smyczkową w tworzeniu jednej z najlepszych melodii tej płyty (Theme From Battery), a tu wskoczą jakieś chórki, zestawione z przytłumionymi strunami gitary, wygrywającymi chwytliwy lick (El Cargo), a wszystko to okraszone charakterystyczną dla Brazylijczyka sekcją rytmiczną, wypełnioną masowymi, cyfrowo zniekształcanymi bzyknięciami, brzdękami, trzaskami, szumami i dziesiątkami innych dźwięków, których onomatopei nie jestem w stanie zapisać. Inwencja ninjatunisty zdaje się być nieposkromiona. Nawet będąc tak ograniczonym tematycznie, zawarł on w tych prawie 50 minutach gigantyczną liczbę stylistycznych i aranżacyjnych zabiegów. Choć muzyka zamyka się w kategorii „szpiegowskich” rytmów, o nudzie nie może być mowy. Nie w świecie Tobinowego IDM’u. To, co sceptyk nazwałby schematycznością, optymista mógłby zaklasyfikować jako concept-album. Jakie to proste.

Szacuneczek. Amon Tobin nagrał płytę, która zdaje się być w większym stopniu jego autorskim poligonem, niż soundtrackiem do gry. Wyznaczony został nowy kurs. Czas, by inni developerzy wzięli się do roboty i w stwierdzeniu „muzyka do gry” zaczęli wreszcie kłaść akcent na słowo „muzyka”. Czy tandem Ubisoft – Ninja Tune przyczyni się do rewolucji w świecie gier wideo? Niech wszyscy wielbiciele dobrej muzyki wspólnie trzymają kciuki.

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

Tom Clancy's Splinter Cell: Chaos Theory

Tom Clancy's Splinter Cell: Chaos Theory