filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 19 grudnia 2003, 17:42

autor: Marcin Cisowski

Władca Pierścieni: Powrót Króla - recenzja filmu

Bardzo dobrze, że już teraz możemy przez to wszystko przygotować się na „Powrót Króla”, gdyż Peter Jackson ostatnio w jednym z wywiadów powiedział: „Nie chcę mówić, co się stanie na końcu, ale będzie to niewiarygodnie smutne”.

Bardzo dobrze, że już teraz możemy przez to wszystko przygotować się na „Powrót Króla”, gdyż Peter Jackson ostatnio w jednym z wywiadów powiedział: „Nie chcę mówić, co się stanie na końcu, ale będzie to niewiarygodnie smutne”.

Zacytowana wyżej myśl była jedną z ostatnich w zeszłorocznej recenzji „Dwóch Wież” mojego autorstwa. Już wtedy reżyser sugerował co dla niego stanowi o sile trzeciej części trylogii. Przez ostatni rok, co jakiś czas wypływały na fale internetowego oceanu coraz to nowe wypowiedzi aktorów, członków ekipy realizatorskiej i producentów. Każde z nich, bez wyjątku, podkreślało emocjonalny aspekt finalnej części „Władcy Pierścieni”. Liv Tyler grająca Arwenę powiedziała:

„Płakałam przez całą ostatnią godzinę. Płakałam i płakałam. Film naprawdę budzi emocje”.

Te wypowiedzi potwierdzały tylko co jest w opowiadanej historii najważniejsze. Utwierdzały w przekonaniu, że to nie wielkie bitwy z udziałem tysięcy zbrojnych będą kwintesencją obrazu, ale równie wielka, wewnętrzna batalia jednostki.

Z bagażem przemyśleń, oczekiwań i niepokojów wyruszyłem na trzecią, ostatnią już zagraniczną wyprawę. „Drużynę Pierścienia” dane mi było obejrzeć po raz pierwszy w Czechach, „Dwie Wieże” to z kolei pokaz premierowy w Gerlitz w Niemczech. Na miejsce tegorocznego pokazu został wybrany Wiedeń. W recenzji sprzed roku zadawałem sobie pytanie:

Czy warto pokonywać te kilkaset kilometrów do obcego kraju dla trzech godzin w kinie?

I o ile rok temu premiery światową i polską dzielił ponad miesiąc czasu, to teraz niektórzy mogą się już poważnie zastanawiać czy był jakiś sens silić się na takie poświęcenie na dwa tygodnie przed pierwszymi otwartymi pokazami w ojczyźnie. Ja mogę odpowiedzieć bez wahania, że warto coś takiego przeżyć. Taka przygoda jest bardzo męcząca i wyczerpująca, na pewno dzięki temu bardziej jeszcze docenia się film, wokół którego chcąc nie chcąc kręci się kilka dni z życia. Poza tym dodatkowym atutem zagranicznego seansu jest widownia. Byłem niesamowicie zaskoczony poziomem kultury oglądających Austriaków. Bywając w Polsce na pokazach premierowych „Ataku Klonów”, poprzednich dwóch części „Władcy Pierścieni”, czy Matrixów: „Reaktywacji i Rewolucji” byłem świadkiem tak ordynarnego zachowania młodych ludzi (przede wszystkim głośne śmiechy w scenach z dużym ładunkiem emocjonalnym), że zaczynałem wątpić w sens oglądania filmów w kinie. Zapewne pierwszego stycznia będę miał powtórkę z rozrywki, bo „materiału do obśmiania” w „Powrocie Króla” nie brakuje. Przepraszam za dość obszerną dygresję, ale może dzięki temu ktoś się opamięta, zanim zepsuje innym przeżywanie czegoś, do czego sam nie dorósł.

Z 16 na 17 grudnia o północy zasiadłem więc w wygodnym kinowym fotelu, wśród grupek poprzebieranych fanów, z darmową mrożoną kawą J . Zanim seans się rozpoczął przyszło mi do głowy drugie z pytań zadanych przy okazji recenzji „Dwóch Wież”, zostawiłem je wtedy zresztą bez odpowiedzi:

Ciekawe, czy to, co zobaczyłem to już szczyt możliwości Petera Jacksona?

Przyszedł najwyższy czas na odpowiedź: „Dwie Wieże” nie były szczytem możliwości Petera Jacksona. Powiem więcej: o ile między pierwszą, a drugą częścią różnic w realizacji zbyt wiele nie ma, to już trzecia odsłona zaskakuje świeżością i jeszcze bardziej nowatorskimi elementami. Żeby nie być gołosłownym rozwinę myśl: „Drużyna Pierścienia” wyznaczyła nowy kierunek w realizacji filmów. Częste stosowanie szybkich najazdów na twarze bohaterów, operowanie zbliżeniem, w scenach plenerowych ujęcia z bardzo daleka, gdzie postaci były ledwie dostrzegalne. Był to niewątpliwie szok dla wszystkich. W „Dwóch Wieżach” mieliśmy kontynuację tych pomysłów, powiew świeżości przyniosła bitwa o Helmowy Jar, która niejako wymusiła nowe pomysły realizacyjne. Jak więc na tym tle prezentuje się „Powrót Króla”? Dużo okazalej. Jackson jakby nabrał odwagi i wprowadza kolejne ciekawe rozwiązania. Szczególnie widoczne jest to podczas scen plenerowych, kiedy kamera jest w ciągłym ruchu, często okrąża filmowany obiekt. Np. scena wjazdu Gandalfa do Minas Tirith.

Czarodziej mknie ulicami miasta pnąc się coraz wyżej na kolejne poziomy grodu. Oglądamy to wszystko z bardzo dużej wysokości praktycznie jako jedno ujęcie. Jeszcze bardziej efektownie przedstawiają się niewielkie czasowo ujęcia podczas bitwy na polach Pelennoru i oblężenia Minas Tirith kiedy np. kamera podąża tuż za kamieniem wystrzelonym z katapulty w stronę odległego muru. Takich smaczków jest dużo więcej, nie będę psuł jednak zabawy w ich poznawaniu. Budowa filmu trochę odbiega od książkowego pierwowzoru, ale tak jak w przypadku „Dwóch Wież” jest to zabieg konieczny, byśmy nie musieli przez pierwszą część seansu oglądać tylko wydarzeń dziejących się w Gondorze. Zresztą już sam początek jest ciekawy, gdyż oglądamy retrospekcję - przeszłe losy jednej z kluczowych postaci. To nie jedyne odstępstwo od trzeciego tomu powieści Tolkiena, jednak w przeciwieństwie do „Dwóch Wież” nie ma się co obawiać o sceny od początku do końca wymyślone przez reżysera. Tutaj zmiany sprowadzają się raczej do uproszczeń, pominięcia jakiegoś miejsca, postaci mniej istotnej dla przebiegu historii. Siłą rzeczy nie było możliwe przeniesienie wszystkiego co opisał autor książki na ekran.

Film i tak trwa 3 godziny i 20 minut, a pojawiły się plotki, że wersja rozszerzona na DVD ma trwać 4 godziny i 50 minut. Jednak nawet kinowa wersja obszernie traktuje temat i nie dostrzegłem żadnych większych skrótów fabularnych. To tylko potwierdza klasę i kunszt reżysera. Tak jak wspominałem wielkie bitwy przeplatają się z bardzo osobistymi, wręcz intymnymi scenami. Bitwa na polach Pelennoru była dużym wyzwaniem realizacyjnym. W Helmowym Jarze wszystko działo się pod osłoną nocy, co znacznie ułatwiło pracę twórcom, ponadto brało w niej udział raptem parędziesiąt tysięcy zbrojnych. Tu rozmiary są o niebo większe, ale i stawka nieporównywalna. W dziennym świetle Minas Tirith jest oblegane przez 200 000 wojowników nieprzyjaciela. Dodajmy do tego maszyny zbrojne i mamy już cały obraz ogromu tej sceny. Wszyscy i wszystko jest w ruchu, dzięki czemu mamy wrażenie ogromnej autentyczności. Akcję obserwujemy też z perspektywy Nazguli, które sieją spustoszenie na murach miasta. Niesamowity, wręcz porażający jest moment szarży 6 000 wojsk Rohanu. Z okrzykiem na ustach jak strzała konnica wbija się w kolejne oddziały nieprzyjaciela siejąc spustoszenie. Porównałbym to z finałem „Dwóch Wież”, tyle, że tu mamy to w o wiele potężniejszym wydaniu. Moją faworytką jest jednak scena zapewne mniej widowiskowa, ale jak dla mnie chyba najbardziej niesamowita, powiedziałbym magiczna w całym filmie.

Otóż Pippin na prośbę Denethora śpiewa pieśń (znaną notabene posiadaczom soundtracka). Jej dźwięk płynie z głośników, natomiast akcja przenosi się w inne miejsce. W towarzystwie pieśni Pippina obserwujemy szarżę Eomera wraz z jego wojskami na zajęte przez nieprzyjaciela Osgiliath. W takich momentach film już wykracza poza ramy rozrywki i staje się bardziej sztuką.

Na pierwszy rzut oka na drugim biegunie są sceny z udziałem Froda i Sama. Tak jak pisałem – osobiste, wręcz intymne, naładowane jednak takim ładunkiem emocji, że stały się dla mnie ważniejsze i bardziej poruszające od tych wydawać by się mogło efektowniejszych i przytłaczających swym ogromem. Dopiero w „Powrocie Króla” poznajemy prawdziwą siłę i wartość przyjaźni, przywiązania i danej obietnicy. O ile w poprzednich częściach ten wątek nieco mnie zawiódł, tak tutaj otrzymałem go z nawiązką. Obserwujemy powolny upadek Froda, jego walkę z brzemieniem, które ciąży mu z każdym krokiem coraz bardziej. Piorunujące wręcz wrażenie robi symboliczna scena, w której Frodo, nie mogąc iść dalej upada bezwładnie na ziemię, a Sam, mimo, że również wyczerpany bierze go na swoje plecy. Oczywiście ci dwaj bohaterowie także miłośnikom czystej akcji przysporzą nieco radości. Pojawia się bowiem oczekiwana przez wszystkich Szeloba. Powiem tylko tyle, że jeśli myślicie, że na zwiastunie „Powrotu Króla” widzieliście Szelobę, to Was zmartwię, bo to była tylko jej głowa.

Bardzo trudno opowiada się o filmie nie zdradzając szczegółów fabuły i budowy kluczowych scen, tym niemniej mam nadzieję, że udało mi się nakreślić ogólny wizerunek filmu.

Aktorów oceniać jest o tyle trudno, że choćby przez to, iż kręcono wszystkie części cyklu w jednym czasie reprezentują w każdym filmie podobny – wysoki poziom. Różnice pojawiają się tylko w częstotliwości ich występowania na ekranie w danej części. Ewentualnym odstępstwem jest tu Elijach Wood. Po pierwszym oglądnięciu „Dwóch Wież” wydawało mi się, że wypadł dobrze. Dopiero przy następnych seansach stwierdziłem, że jego mimika jest bardzo uboga, a wachlarz umiejętności aktorskich z nią związanych bardzo ubogi. W mojej opinii dopiero w „Powrocie Króla” przestał grać tylko stękaniem i przyklejoną cały czas jedną miną. Może dzięki temu wątek Froda zyskał tak w moich oczach. Na twarzy Elijacha obserwujemy w końcu prawdziwy wysiłek, ból, cierpienie. A jego spojrzenie w finale jest po prostu niesamowite. Także Merry (Dominic Monaghan) i Pippin (Billy Boyd) stali się ciekawszymi postaciami, głównie przez to, że ich rola w „Powrocie Króla” znacznie wzrosła. Aktorzy świetnie pokazali przemianę z beztroskich żartownisiów i łakomczuchów w mężnych wojowników. Strach, poświęcenie, odwaga, upór – to nowe, niespotykane wcześniej cechy u dwóch sympatycznych hobbitów.

Pozostali aktorzy spisali się podobnie jak w poprzednich częściach, nowi bohaterowie, tacy jak Denethor grany przez Johna Noble’a nie ustępują „starej gwardii”. Bardzo rzadko udaje się zgromadzić na planie takich aktorów, aby ani jeden nie wybijał się przed szereg, a równocześnie żaden też rażąco nie odstawał od pozostałych.

Z efektami specjalnymi jest podobnie, ponieważ do każdej części robi je jedna i ta sama ekipa. Wypada dodać tylko, że jest tych efektów według Petera Jacksona dwa razy więcej niż w „Dwóch Wieżach”. To widać. Praktycznie do niczego w tej materii nie można się przyczepić. Może tylko do tego, że jak dla mnie we wnętrzu Góry Przeznaczenia jest zbyt skromnie – ale może się czepiam.

Akademia Filmowa przyznająca Oscary wprowadziła przepis, że nie można nominować np. muzyki do kontynuacji jakiegoś filmu, jeśli nie odbiega ona znacząco od pierwowzoru. Howard Shore wziął sobie chyba ten przepis do serca. Owszem – pojawiają się w niektórych utworach elementy z poprzednich części, jednak duża większość muzyki jest zupełnie nowa, a motyw muzyczny z Minas Tirith jest jednym z lepszych w całej trylogii. Poza standardową muzyką usłyszymy także śpiewającego Aragorna i wspominanego wcześniej Pippina.

Stoję teraz przed dużym dylematem. Wszyscy naokoło trąbią, że jest to najlepszy film z cyklu. Ja będę ostrożniejszy w ferowaniu wyroków. Na pewno jest on najbardziej widowiskowy. Nie ma dla mnie jednak wśród tej trójki gorszych i lepszych, bo nie widzę kryteriów, jakimi miałbym się kierować w podejmowaniu oceny – aktorzy, reżyser, scenarzyści, efekty specjalne – wszystko jest na jednym i tym samym poziomie, stworzone według podobnych założeń w tym samym czasie. Jedyne kryterium, które ewentualnie można brać pod uwagę to sama historia, ale wiadomo przecież, że finał zawsze jest najciekawszy (ta reguła nie sprawdza się w wypadku trylogii „Matrixa”). Trudno więc też i w ten sposób porównać wszystkie trzy filmy bo inaczej ma się sprawa z „Drużyną Pierścienia”, która jest zawiązaniem akcji, wprowadzeniem bohaterów i wątków, z „Dwoma Wieżami”, które są rozwinięciem historii, i „Powrotem Króla”, który wszystkie wątki wyjaśnia i doprowadza do wielkiego finału. Myślę, że zawsze najcieplej będę myślał o pierwszej części trylogii, ze związanym z nią oczekiwaniem, z niepewnością o ostateczny kształt filmów, z emocjami towarzyszącymi mi przy pierwszym pokazie. Przy kolejnych filmach tej niepewności i ciekawości było znacznie, znacznie mniej, bo przecież wiedzieliśmy już na co stać Jacksona i spółkę.

Wychodząc z ciemnej sali po godzinie 04:00 nad ranem (w Austrii przerwa w seansie trwała 27 min.) byłem smutny. Praktycznie do nikogo się nie odzywałem, nie rozmawialiśmy o filmie. Ci którzy widzieli mnie wtedy, myśleli, że film mi się zupełnie nie podobał, że jestem totalnie zawiedziony. Ja tymczasem w trakcie filmu przezywałem niesamowite chwile ze szczęką na kinowym dywanie, natomiast gdy pojawiły się napisy końcowe dotarło do mnie, że zamyka się pewien etap w życiu. Że coś się kończy, że już więcej nie będzie wyjazdów „na Władcę”, że nie będzie nerwowego oczekiwania na premierę trailera kolejnej części i całej tej otoczki związanej z filmową trylogią. I tak szczerze, to bardzo trudno było mi się z tym pogodzić. Viggo Mortensen grający Aragorna powiedział, że choć opowieść jest już skończona, to ich Drużyna Pierścienia, którą utworzyli podczas kręcenia „Władcy Pierścieni” wciąż trwa. Tak samo będą trwały wspomnienia, ilekroć będę oglądał którąkolwiek z części trylogii. Przepraszam za taką osobistą wstawkę, ale myślę, że ona pokazuje czym są, a raczej czym mogą być te filmy. Dla jednych to są tylko trzy godziny spędzone przed ekranem kina / telewizora / komputera z kubłem żarcia, a dla wielu innych takich jak ja to wspomnienia na całe życie, obcowanie z ukochanymi bohaterami książkowego pierwowzoru. To jest prawdziwa magia kina, a towarzyszy ona tylko filmom wybitnym.

A moja wyprawa jeszcze się nie kończy. Peter Jackson kilka dni temu powiedział: Jestem zainteresowany realizacją "Hobbita" ponieważ wydaje mi się, że będzie to znakomite dopełnienie całej serii.

Marcin „Cisek” Cisowski