Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 9 grudnia 2003, 11:24

autor: Krzysztof Marcinkiewicz

Aktorzy do ról marnujących ich potencjał. S.W.A.T. - recenzja filmu

Nazywając rzeczy po imieniu – SWAT to synonim zmarnowanego potencjału. Nie oznacza to jednak, że film jest zły. Wręcz przeciwnie, ogląda się go miło, łatwo i przyjemnie...

Gdy Moritz miał w rękach finalną wersję scenariusza podjął najmniej logiczną decyzję związaną z wyborem reżysera. Obowiązek ten powierzył on Clarkowi Johnsonowi, który nigdy wcześniej nie pracował przy kinowych produkcjach. Fakt, że jest doświadczonym reżyserem odcinków seriali telewizyjnych (nakręcił między innymi parę odcinków Nikity oraz Prawa i Bezprawia), ale styczności z produkcjami kinowymi, a tym bardziej aspirującymi do miana letnich blockbusterów, nigdy nie miał. Nie mający doświadczenia Johnson wykorzystał swoją szansę i nie ingerował w scenariusz. Gdyby został on powierzony któremuś ze znanych reżyserów filmowych, wówczas otrzymalibyśmy pewnie nieco atrakcyjniejszą fabularnie wersję SWATa.

Aktorzy do ról marnujących ich potencjał

Johnson i Moritz przystąpili do selekcji aktorów, mających wcielić się w główne role. I tak sierżanta Hondo zagrał Samuel L. Jackson, który jest chyba największym rozczarowaniem filmu. Słynący z tego, że nigdy nie wygląda tak samo w swoich filmach, Jackson pod tym względem nie zawiódł. Gra aktorska również jest na poziomie, chociaż specjalnie wysilać się nie musiał. Jego rola jest płytka i przypomina tę z XXX, chwilami jest na siłę komiczna lub przesadnie poważna. Oprócz tego, że Samuel ładnie wygląda w filmie nie można nic więcej o jego grze powiedzieć.

Inna sprawa dotyczy Colina Farrela, którego mogliśmy zobaczyć u boku Bruce’a Willisa w Wojnie Harta, Toma Cruise w Raporcie Mniejszości, Ala Pacino w Rekrucie, czy Kiefera Sutherlanda w Telefonie. Czym rola w SWAT wyróżnia się od jego dotychczasowych? Do tej pory Farrel grał mięczaków, tchórzy, czy zwykłych ludzi postawionych w trudnych sytuacjach, które wymagały od nich dramatycznych decyzji. W SWAT od początku do końca wciela się w prawdziwego twardziela, wytatuowanego profesjonalistę, żyjącego jednostką specjalną, w której ma zaszczyt służyć. Ten wizerunek po prostu nie pasuje do jego ładnej buźki. Zresztą nie tylko fizycznie nie pasuje do roli twardego gliniarza... Gra aktorska Farrela nigdy nie należała do najlepszych. Wszystkie jego dotychczasowe role były bardzo podobne do siebie. On nadaje się do wcielania w pewien typ psychologiczny postaci – osób słabych, łatwych do manipulowania, niepewnych siebie i mówiąc brzydko ciamajd. Pod tym kątem przypomina Bena Afflecka, który wszystkie swoje postaci gra dokładnie tak samo. Podobnie jak Affleck i Farrel ma ładną i lubianą przez większość widzów buźkę, która gwarantuje mu role w superprodukcjach.

Zresztą problem „ładnych twarzy” w SWAT nie zamyka się na Farrelu – jego były partner, przez którego bohater trafia do magazynu, również jest bardzo niemęski – Jeremy Renner (Gamble). Jego wybór do tej roli to kompletne nieporozumienie. Mikry, przystojny i nieporadny z wyglądu wciela się w super gliniarza, który rezygnuje z pracy w SWAT i postanawia wykorzystać okazję łatwego zarobku 100 milionów dolarów. Od pierwszych minut filmu wiadomo, że tych dwóch mikrych przystojniaków musi spotkać się w finale, aby rozegrać między sobą ostateczną potyczkę. Podobnie jak aktorzy, tak i ich walka jest po prostu żenująca i mało atrakcyjna.