filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy

Filmy i seriale

Filmy i seriale 22 marca 2014, 14:00

autor: Damian Pawlikowski

Najlepsze i najgorsze gry wideo na podstawie seriali telewizyjnych

Od kultowych kreskówek po przebojowe seriale sensacyjne. Twórcy gier wielokrotnie próbowali swoich sił z głośnymi telewizyjnymi markami - z bardzo różnym skutkiem. Oto 5 najgorszych i 5 najlepszych gier na podstawie seriali telewizyjnych.

Trey Parker i Matt Stone muszą być szalenie dumni ze swojej współpracy ze studiem Obsidian - Kijek Prawdy okazał się być sukcesem na niesłychaną skalę, przełamując fatum gier na licencji, tworzonych zazwyczaj na kolanach twórców smaganych biczem przez chciwy zarząd. Tym razem proces produkcji odbył się zgodnie z wszelkimi normami, choć po drodze zmienił się wydawca (THQ zbankrutowało), a premiera gry została przesunięta o kilka ładnych miesięcy. Mimo wszystko, udało się - ojcowie serialu bez zażenowania podpisują się pod tym interaktywnym odcinkiem Miasteczka South Park, przy okazji odcinając się od poprzednich (nie)grywalnych tytułów na licencji, jeszcze z czasów PSXa. Oni definitywnie mieli szczęście i wiedzieli, jak zabrać się za projekt, doprowadzając go do samego końca. Wielu innych twórców poległo na tym polu, uważając że popularność telewizyjnego programu to wystarczająca miara sukcesu bazującej na nim gry wideo. "Fani i tak kupią" - sądzili deweloperzy takich półproduktów, jak LOST: Via Domus, The Shield: The Game, czy Pimp My Ride na Playstation 2. Spod ich dłuta wychodziło mnóstwo śmieciowych gier, choć niezaprzeczalnie jakimś cudem część z nich autentycznie sprawdzała się w graniu. Spośród całej chmary gier wideo, z wyłączeniem Kijka Prawdy, wybraliśmy dla Was pięć naszym zdaniem najlepszych oraz pięć najkoszmarniejszych dzieł cyfrowych opartych na licencjach popularnych seriali telewizyjnych. Jeśli macie odmienne opinie, dajcie znać w komentarzach - tego typu produkcji jest wręcz na pęczki i można by im równie dobrze poświęcić całą operę mydlaną, pełną niespełnionych obietnic, nikczemnych zdrad oraz z zakazaną miłością między siostrą zakonną, a szoferem... no, może bez tego ostatniego. Zapraszamy do lektury!

LEGO Star Wars III: The Clone Wars

LEGO Marvel Super Heroes, LEGO The Hobbit, LEGO Movie Video Game... aż ciężko nadążyć za kolejnymi licencjami, których chwyta się Traveller's Tales przy swoich cyfrowych produkcjach spod szyldu LEGO. Nie bacząc jednak na to, czy ktokolwiek z nas ma jeszcze cierpliwość i ochotę grać w gry z praktycznie nie zmieniającej się od lat serii, trzeba pamiętać, że ta oklepana już formuła jest w rzeczy samej wyjątkowo chodliwa, a każda kolejna część cyklu stanowi świetne - choć w żadnym razie nie świeże - połączenie gry logicznej i zręcznościówki. Podobnie jest w przypadku odsłony bazującej na zakończonym już serialu animowanym Wojny Klonów, przedstawiającym losy bohaterów Gwiezdnych Wojen w okresie pomiędzy pełnometrażowym Atakiem klonów, a Zemstą Sithów. W dalszym ciągu biegamy po naszpikowanych znajdźkami lokacjach znanych z telewizji, zbieramy rozsypane klocki, budujemy rozmaite obiekty i machamy plastikowym mieczem świetlnym. Nowością są tu za to wprowadzające element strategii epickie bitwy na rozległych terenach, aczkolwiek z powodu panującego na nich chaosu, nie stanowią szczególnie udanej odskoczni od klasycznych etapów. Jeśli nie wymiotujecie jeszcze duńskimi klockami, a pięć sezonów Wojny Klonów znacie już na pamięć, gra z całą pewnością nie zawiedzie Waszych oczekiwań.

The Simpsons: Hit & Run / The Simpsons Game

Amerykański serial animowany Simpsonowie to prawdopodobnie najpopularniejsza kreskówka XXI wieku. Doczekała się póki co aż 25 sezonów, zdobyła nagrodę Guinessa za najdłużej nadawany sitcom, a jej tytułowi bohaterowie - z głupawym Homerem Simpsonem na czele - są wśród widzów w każdym wieku nie mniej rozpoznawalni, niż Mario w uniwersum gamingu, czy Władimir Putin w świecie polityki. Niestety, tak jak służy im brylowanie na ekranach naszych telewizorów, tak ich romans z grami wideo bardzo często kończył się tragicznie. Nie tak tragicznie, jak w przypadku pierwszych cyfrowych produkcji z pyskatymi smarkaczami z South Park, ale w dalszym ciągu nie były to produkcje godne zapamiętania. Ich Kijkiem Prawdy okazała się dopiero gra wideo z 2003 roku, The Simpsons: Hit & Run, łącząca otwarty trójwymiarowy świat rodem z Grand Theft Auto, z pokręconym jak ogon spider-świnki humorem i szalonym klimatem uwielbianej przez rzesze telewidzów kreskówki. Innym wartym odnotowania interaktywnym tytułem z cierpiącą na żółtaczkę rodzinką w roli głównej jest platformowy The Simpsons Game z roku 2007, któremu udało się trafić na konsole odchodzącej szóstej generacji oraz ówczesne next-geny. Produkcja nie oferowała niczego szczególnie odkrywczego, aczkolwiek dzięki sprytnie wplecionej w fabułę samoświadomości grywalnego medium oraz satyry z rynku gier wideo, dzieło EA Games zostawiło wówczas gry na licencji Głowy Rodziny oraz Miasteczka South Park daleko w tyle.

DuckTales / DuckTales Remastered

Wyobraźcie sobie, że istniały czasy, gdy gracze nie skręcali się na dźwięk słów "gra na licencji", a część z owych interaktywnych produkcji po dziś dzień uznaje się za klasyki. Kojarzycie kolorowe, dwuwymiarowe platformówki ze stajni Myszki Miki, Król Lew albo Alladyn? To były czasy! Podczas gdy posiadacze SNESa oraz Segi Genesis zarywali nocki przy adaptacjach kultowych animacji Disneya, na NESie królował równie udany platformer, DuckTales, bazujący na jednej z najfajniejszych dobranocek na naszej planecie, Kaczych Opowieściach. Gra nie tylko odpowiednio korzystała z licencji, oferując nam angażującą rozgrywkę na najwyższym poziomie, lecz dodatkowo pozwalała nam pokierować podstarzałym plutokratą, Sknerusem McKwaczem, który swe najlepsze dni sprawności fizycznej miał już dawno za sobą. Capcom dał tym samym ostateczny dowód na to, że główny protagonista zręcznościówki nie musi wcale być młodym i zwinnym herosem pokroju Nathana Drake'a. Dla niektórych rządza pieniądza jest wystarczającą motywacją, by przemierzyć pół świata i zmierzyć się z największymi niebezpieczeństwami. Fenomen DuckTales wystarczająco potwierdził fakty wydania w ubiegłym roku jego całkiem udanego remake'u w HD, a także nader intrygujący fakt, że w konwersję gry na GameBoya z 1990 roku dało się grać bez nieustannego cedzenia pod nosem wulgaryzmów. A to już w rzeczy samej iście imponujące osiągnięcie!

Buffy The Vampire Slayer: Chaos Bleeds

Oto pierwsza - i w zasadzie jedyna - wyróżniona przez nas dobra gra na podstawie serialu aktorskiego. Niestety, z autopsji wynika, że prawie każde podejście do translacji dowolnego popularnego telewizyjnego show z aktorami z krwi i kości na język gier wideo kończy się fiaskiem i zgrzytaniem zębów zapłakanych fanów oryginału. Tym razem było inaczej - choć stawiamy, że był to raczej wypadek przy pracy, niż planowane efekt, bowiem żadna inna gra na licencji Buffy: Postrachu wampirów nie nadawała się do niczego więcej, niż ogrzewania domu swoją obecnością w rozpalonym kominku. Niemniej, Buffy The Vampire Slayer: Chaos Bleeds z 2003 roku okazała się być bardzo przyjemną chodzoną naparzanką, której twórcy skupili się na czymś odrobinę istotniejszym, niż przeniesieniu ślicznej twarzyczki gromiącej wampiry aktorki Sarah Michelle Gellar do świata wielokątów - na rozgrywce. Po raz pierwszy mogliśmy wcielić się w dowolną postać z serialu, a także spróbować swoich sił w zaskakująco udanych trybach rozgrywki wieloosobowej i kooperacji do singla. W dodatku ile znacie gier, które pozwalają nam wcielić się w rolę chodzącej kukły? Cóż, cokolwiek dobrego byśmy nie mówili o grze świętej pamięci studia Eurocom, nad animacjami postaci można było posiedzieć nieco dłużej. Staranne pudrowanie noska kanciastej Buffy i tak na niewiele się zdało...

Dragon Ball Z: Budokai / Budokai Tenkaichi

Dragon Ball stał się tak kultową marką, że mało kto pamięta jeszcze jego początki w telewizji i na kartach czarnobiałej mangi. W połowie lat 80-tych japoński twórca Akira Toriyama uraczył nas pierwszą falą przygód Songo, chłopca o rozmierzwionej czuprynie i z małpim ogonkiem wystającym z pomarańczowych kalesonów. Od tego czasu minęło dobre trzydzieści lat, a cykl wzbogaciła cała masa pobocznych produkcji, w tym gier wideo. Raz było gorzej, raz lepiej - niemniej, to właśnie grywalne tytuły z serii Budokai oraz Budokai Tenkaichi najbardziej przypadły graczom do gustu. Każda oferowała po trzy pełnoprawne gry wideo, różniące się od siebie zwiększoną liczbą postaci, zwięźlejszą i bardziej dopieszczoną rozgrywką oraz usprawnioną szatą graficzną - innymi słowy, każdy sequel rozkładał swojego i tak już mocarnego poprzednika na łopatki. Ponieważ nie próbujemy wyłonić zwycięzcy z pojedynku pomiędzy dwuwymiarowym Budokai, a okraszonym cell-shadingowym 3D Budokai Tenkaichi, swojego faworyta musicie wyłonić sobie sami, bazując na personalnych preferencjach. Niezależnie od werdyktu, warto odnotować, iż tym razem licencja Dragon Ball nie została w żadnym stopniu zszargana. Wręcz przeciwnie.

The Sopranos: Road to Respect

Po niebywałym sukcesie gangsterskiej sagi Grand Theft Auto¸ wszystkim twórcom z Hollywood przypomniało się nagle, ile to potencjału mają ich kultowe dzieła, pokroju Ojca Chrzestnego, czy Człowieka z blizną. Z nagłego hype'u na tego typu licencjonowane sandboxy zapragnęli skorzystać również producenci genialnego serialu The Sopranos, oddając prawa do egranizacji w ręce dewelopera 7 Studios i umiejscawiając akcję interaktywnego epizodu o nazwie Road to Respect pomiędzy piątym, a szóstym sezonem serialu. Pieczę nad całością sprawował twórca pierwowzoru, David Chase, a znani z telewizora aktorzy użyczyli swoich głosów i (o, zgrozo) twarzy postaciom w grze. Podczas gdy twórcom nie można odmówić ambicji, także i na polu założeń rozgrywki (np. implementacja innowacyjnej wówczas idei wskaźnika szacunku), projekt okazał się być paskudny wizualnie, przepełniony bugami, niekonsekwentnie oddający charakter poszczególnych postaci dramatu, a napełnianie wspomnianego już "wskaźnika szacunku" sprowadzało się głównie do masowania pięścią nieprzystojnych twarzyczek kolejnych chłopców z ferajny. Średniaki na licencjach często próbują nadrobić problemy techniczne ujmująca fabułą, tak jak miało to miejsce m.in. w przypadku Gry o Tron czy Gotowych na wszystko, ale w tym przypadku nawet ten aspekt fundamentalnie sknocono. Droga do respektu okazała się zbyt wyboista, by przechadzać się nią z przyjemnością.

House M.D. [PC]

Cynicznym draniem może zostać każdy, ale większość nie może liczyć się wówczas z pozytywnym odbiorem przez społeczeństwo. Chyba, że przypadkiem kuśtykamy na jedna nogę, biegamy wszędzie z przyozdobioną płomieniem laską, a na nazwisko mamy House. W rolę tego jakże specyficznego doktora przychodzi nam wcielić się w przeznaczonej na PCty oraz NDSa grze przygodowo-zręcznościowej studia Legacy Interactive, czyli twórcy takich hitów jak Law & Order: Dead on the Money, ER: The Game, czy CSI: NY. Można by pomyśleć, że skoro tylu producentów seriali powierzyło swoje topowe marki programistom z Legacy, to znaczy, że ten amerykański deweloper jest godny zaufania i ma fach w ręku, czyż nie? Otóż niekoniecznie. Schemat rozgrywki jest bardzo zbliżony do typowego odcinka Doktora House'a i polega na wykryciu wstępnych objawów pacjenta, wykonywaniu różnorodnych zabiegów medycznych, a w końcu na odkrywaniu kłamstw chorego delikwenta, przeszukiwaniu jego domu, prowadzeniu wywiadu środowiskowego i wystawieniu finalnej, tym razem właściwej już diagnozy. Taki Sherlock House w wersji grywalnej, ino zamiast typowej przygodówki uraczono nas zbiorem mniej lub jeszcze mniej udanych minigierek, które po pewnym czasie zaczynają robić się wtórne i irytujące. Na szczęście pozostaje nam jeszcze osłuchiwanie stetoskopem figlarnej małpki w żółtej sukieneczce... bo kto nam zabroni.

Prison Break: The Conspiracy

Oparte na serialowych licencjach gry pokroju The X-Files: Resist or Serve bądź 24: The Game - udane zresztą - pozwalają nam na wcielenie się w kultowych bohaterów pierwszoplanowych, których znamy i podziwiamy od pilotażowego odcinka. Kiedy ogłoszono, że w 2010 roku na konsole oraz komputery osobiste trafi egranizacja popularnego serialu Skazany na śmierć, fani na całym świecie ścierali ślinę z brody na myśl o możliwości pokierowania losami genialnego Michaela Scofielda, który niczym Sam Fisher zakradnie się za strażnikami i korzystając z luk konstrukcyjnych więzienia i cwanie rozpisanego planu, zwieje gdzie raki zimują. Gra wyszła, a jej protagonistą stał się... debiutujący w serii agent Tom Paxton, który z ramienia agencji The Company zakamuflował się w więzieniu z misją dopilnowania, by egzekucja Lincolna Burrowsa odbyła się zgodnie z planem. Nie dość, że nie sterujemy głównymi bohaterami serialu, to jeszcze mamy za zadanie im szkodzić? I to w roli nieznanego dotąd osobnika, którego jedyną rolą na terenie więzienia jest "przynieś-podaj-pozamiataj"? Poważnie - praktycznie przez całą grę nikt nie traktuje nas poważnie, a zanim dokończymy sprawę danego jegomościa, musimy znaleźć kolejnego typka, który odeśle nas do następnego, i tak w koło Macieju. Kiedy już przyjdzie nam skradać się niczym adoptowany syn Agenta 47 i Garretta z Thiefa (nie pytajcie o szczegóły), rozgrywka staje się mozolna i boleśnie toporna, co w połączeniu z paskudnie nagranymi dialogami oraz niewspółczesną grafiką składa się na cyfrowy koszmarek, którego nawet fan serialu nie byłby w stanie pokochać.

Dexter: The Game 1 & 2

Kiedy pierwsze screeny promujące grę wyglądają na dzieło początkującego grafika, który uczy się obsługiwać 3D Studio Max stopami, można spokojnie założyć, że dana gra nie będzie należała do najbardziej udanych. A już na pewno nie wówczas, gdy a) jest oparta na licencji, b) stanowi konwersję średniej gry z urządzeń przenośnych. Obie części interaktywnej wersji rewelacyjnego serialu kryminalnego Dexter zadebiutowały na telefonach z iOS, gdzie nie zebrały szczególnych laurów od konsumentów. Nie zniechęciło to jednak ambitnego dewelopera do wypuszczenia swoich produkcji na PC, gdzie nikt przecież szczególnie nie zwraca uwagę na grafikę z epoki Gamecube'a i upchnięte wszędzie na siłę minigierki, których tak bardzo pożądają użytkownicy blaszaków. Na domiar złego zawodzi tu każdy jeden aspekt, począwszy od niechlujnie skonstruowanego otoczenia (m.in. domy zbudowane bez jednej ściany, bo przecież "i tak nikt tam nie zajrzy"), na banalnych zagadkach i sztywnych walkach skończywszy. Na plus zaliczyć za to można realizm w oddaniu opanowanego przez seryjnych zabójców Miami - ulice są całkowicie opustoszałe, bowiem wszyscy mieszkańcy zaszyli się w swoich domach w obawie o własne życie. I trudno im się dziwić. Gdybym na własne oczy zobaczył samochód przenikający przez teksturę ściany, własnoręcznie zaplątałbym się w kaftan bezpieczeństwa i odprowadził do wariatkowa. Twórcy tych koszmarków mają niebywałe szczęście, że Dexter Morgan jest postacią fikcyjną - w przeciwnym razie absolutnie nic nie uchroniłoby ich przed skończeniem na metalowym stole z folią owiniętą dookoła ich rozebranych ciał. To jedyna słuszna kara za dopuszczenie się zbrodni wprowadzenia na rynek tak wadliwych produkcji.

Walking Dead: Survival Instinct

"Ale to będzie dobre!" - myśleli naiwni miłośnicy komiksu i serialu Żywe Trupy, którzy po fenomenalnej przygodówce od Telltale Games napalili się na strzelankę w swoim ulubionym uniwersum, niczym jeż na ryżową szczotkę. "Bracia Dixon to takie wesołe chłopaki, musi być fajnie poznać ich losy od kuchni" - rozkminiali fani serialu sięgając po pieniążki przy kasie sklepu z grami wideo, by po powrocie do domu odkryć większy koszmar, niż na wpół skonsumowaną rodzinę brutalnie wymordowaną przez Szwędaczy. Walking Dead: Survival Instinct jest tragikomiczne. Przy tym tytule można tylko śmiać się, bądź płakać - poza nieźle zdubbingowaną dwójką braci Dixon, nie ma tu praktycznie niczego wartego uwagi. Grafika jest wyjątkowo niedopracowana i koślawa jak zombie ze skoliozą, zaś sama formuła rozgrywki absolutnie odpycha. Dziur w tej produkcji jest tyle, co w zombiaku po spotkaniu z kuszą Daryla. Tego typu skokom na kasę mówimy stanowcze "dziękuję, postoję". Lepiej wrócić do sprawdzonego Left 4 Dead albo dowolnej części Dead Rising.