Recenzujemy Freedom Cry - pierwszy dodatek do gry Assassin's Creed IV: Black Flag - Strona 2
Po żenujących dodatkach fabularnych do „trójki” wreszcie doczekaliśmy się rozszerzenia z prawdziwego zdarzenia. Długa, rozbudowana przygoda stanowi dobre uzupełnienie Assassin’s Creed IV: Black Flag.
Nasz podopieczny może kupować niewolników na aukcjach, wyswobadzać ich z klatek po uprzednim skradzeniu klucza, a także likwidować prowadzących ich lub znęcającymi się nad nimi żołnierzy. Najwięcej ochotników gotowych wesprzeć sprawę czeka jednak na plantacjach i w ładowniach statków pływających w pobliżu Port-au-Prince. Te ostatnie są doskonale chronione i choć łajb przewożących więźniów nie trzeba demolować przed abordażem, najpierw należy uporać się z eskortą. W konwoju zawsze znajdują się jakieś fregaty i liniowce walące z moździerzy niczym z karabinów maszynowych, więc jest wesoło. Bez odpowiedniego usprawnienia naszego żaglowca nie ma mowy o bezbolesnym zniszczeniu orszaku złożonego z kilku jednostek. Umiejętności nabyte podczas obcowania z podstawką procentują szybciej, niż można się spodziewać.
Fabuła rozszerzenia jest poprawna i nic ponadto – nie ziębi i nie grzeje. To zamknięta, luźna historyjka, która w głównych rolach obsadza niewolników i nie odnosi się w żaden sposób ani do „czwórki”, ani do odwiecznego konfliktu pomiędzy wrogimi zakonami. Templariusze przewijają się w tle, ale nie ma to wielkiego znaczenia – gdzieś po drodze rozmywa się też wątek tajemniczej paczki, za którą Adewale kupuje pomoc szefowej miejscowego zamtuza. Ja bym sprawdził, co – do cholery – kryje się w środku i dlaczego przesyłka jest tak ważna, ale nic z tego – nasz bohater ma bowiem honor równie imponujący jak muskuły. Na koniec dodam, że wątku współczesnego we Freedom Cry nie ma. Sesji Animusa opuścić się nie da, nie dowiadujemy się zatem, jakiż to szczęśliwiec tym razem położył łapska na wspomnieniach zakodowanych w DNA przodka. Z drugiej strony – może to i lepiej?
Wady? Pomijając marne zagospodarowanie akwenu, o którym już wspomniałem, dostajemy to samo co zwykle. Poziom trudności walk to nadal śmiech na sali, ale do tego wszyscy fani zdążyli się już przyzwyczaić. Cieszą maczety w roli nowych narzędzi mordu i garłacz, który kładzie pokotem całą grupę żołnierzy naraz, ale coś za coś – jeszcze bardziej ułatwia to likwidowanie oponentów. We Freedom Cry najbardziej jednak drażniła mnie muzyka. Załoga Adewale szant nie śpiewa, więc podczas rejsu słyszymy jakieś smętne wypociny innego kompozytora, który Brianowi Tylerowi nie dorasta do pięt. Plemienne motywy wplecione w niektóre kawałki są bardzo fajne, ale ogólnie rzecz biorąc, ścieżka dźwiękowa ssie niemiłosiernie. Nie spodziewałem się, że można pod tym względem zniżyć się do poziomu Liberation z Vity, a jednak się udało.
Ukończenie dodatku zajęło mi prawie dziewięć godzin, jednak od razu nastawiłem się na maksowanie wszystkiego, co się da, więc podczas morskich wojaży niejednokrotnie robiłem skok w bok. Freedom Cry sztucznie zawyża rezultat, zmuszając w początkowej fazie do uwalniania niewolników (bez odpowiedniej ich liczby nie odpalimy kolejnych misji), ale w żadnej mierze nie traktowałbym tego jako wady. Wręcz przeciwnie. Eksploatując to rozszerzenie, czułem, że pod każdym względem są to dobrze wydane pieniądze – to bez wątpienia najlepsze i najobszerniejsze DLC w historii całego cyklu. Owszem, kiedy dopływa się do „lokacji” i widzi raptem jedną skrzynię leżącą na plaży, to z miejsca może trafić nas szlag, ale pozostała zawartość jest praktycznie bez zarzutu. Jeśli nie podejdziemy do przygód Adewale ze śmiertelną powagą, Freedom Cry spełni nasze oczekiwania z nawiązką. To po prostu poprawnie napisana historyjka, doskonale wpisująca się w to, co widzieliśmy już w „czwórce”. Jeśli Black Flag uważasz za małe arcydzieło, kupno tego dodatku to absolutny mus.
Gdzieś przeczytałem, że Ubisoft jest dumny z Tyranii króla Waszyngtona. Matko jedyna, nigdy więcej nie spłódźcie takiego barachła. Róbcie dodatki równie dobre jak Freedom Cry, a wszyscy fani będą szczęśliwi.
Krystian Smoszna | GRYOnline.pl