Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 14 stycznia 2013, 14:00

autor: Krzysztof Chomicki

Recenzja gry DmC: Devil May Cry - nie taki diabeł straszny... - Strona 3

Pierwsze materiały z DmC: Devil May Cry zdawały się zwiastować upadek tej zasłużonej serii Capcomu. Jednak nie taki Devil straszny, jak go malują – Brytyjczycy z Ninja Theory spisali się znacznie lepiej, niż można się było spodziewać.

Recenzja gry DmC: Devil May Cry - nie taki diabeł straszny... - ilustracja #1

Zarówno imię Dante, jak i Vergil (Wergiliusz) nawiązuje oczywiście do Boskiej komedii Dantego Alighieri, w której to autor poematu opisuje swoją wędrówkę po zaświatach. Jego przewodnikiem po Piekle oraz Czyśćcu jest właśnie rzymski poeta Wergiliusz, twórca Eneidy. Cała seria Devil May Cry jest zresztą pełna różnorakich odniesień do twórczości Dantego.

Opowieść ma osobisty wydźwięk i wreszcie motywacja Dantego oraz jego bliźniaka Vergila wykracza poza „bycie nieskończenie fajnym” w przypadku tego pierwszego i „bycie wrednym dla brata” w przypadku tego drugiego (w mocnym uproszczeniu). Fabuła jako taka nie jest wprawdzie najwybitniejszym osiągnięciem w historii elektronicznej rozrywki, ale spełnia swoją rolę, łącząc wszystkie misje w spójną całość, czego nie można było powiedzieć o niektórych grach z serii. Mimo dość drastycznych zmian w kwestii pochodzenia bohaterów w DmC uszanowano wydarzenia z poprzednich odsłon i wszystkie najważniejsze motywy pojawiają się również tutaj. Prawdę mówiąc, gdyby przymknąć oko na detale, to na upartego po ukończeniu gry dałoby się płynnie przejść do DMC 3 (z „jedynką” już nieco gorzej) i chyba takie były nawet pierwotne założenia twórców. Z drugiej strony ta wierność stanowi jeden wielki spoiler dla fanów, którzy właściwie już na samym początku mogą przewidzieć zakończenie gry.

Recenzja gry DmC: Devil May Cry - nie taki diabeł straszny... - ilustracja #2

Ustaliliśmy zatem, że fabularnie DmC to w sumie stare, dobre Devil May Cry, tyle że podane w innym sosie, przygotowanym z myślą o gustach współczesnej zachodniej młodzieży. Jak jest jednak z rozgrywką? Pod wieloma względami analogicznie.

Zacznijmy od systemu walki, który tylko pozornie przypomina ten z poprzednich części. Niby wiele ciosów wygląda identycznie, wyprowadzanie kombinacji wymaga wciskania przycisków w odpowiednich odstępach czasu, a sieczka w dobrym stylu nagradzana jest ocenami o głupawych nazwach w rodzaju „Anarchic!”, „Savage!” czy „SSadistic!”. Tak naprawdę sporo się jednak zmieniło. Po pierwsze – twórcy pożegnali style walki. Zamiast nich możemy płynnie przełączać się pomiędzy trybami demona i anioła, trzymając odpowiedni trigger – Dante zacznie wtedy używać wybranej za pomocą krzyżaka broni danego gatunku (demoniczne są wolne, ale zadają więcej obrażeń, anielskie wprost przeciwnie). Wraz z mieczem Rebellionem daje to pięć rodzajów oręża do walki wręcz, co stwarza spore pole do popisu, zwłaszcza że możemy przeskakiwać pomiędzy nimi nawet w trakcie kombinacji. Dodatkowo tryb demona pozwala przyciągać do siebie przeciwników niczym Scorpion z Mortal Kombat, a anioła odwrotnie – przyciągać się do wrogów, dzięki czemu większość walk da się rozegrać niemalże w całości w powietrzu. Między innymi z tego względu sporo na znaczeniu straciła chociażby broń palna – pistolety Ebony i Ivory wydały mi się słabiutkie i więcej strzelać zacząłem dopiero po zdobyciu strzelby.

Recenzja gry DmC: Devil May Cry - nie taki diabeł straszny... - ilustracja #3

Jeszcze bardziej drastyczną zmianą jest rezygnacja z systemu namierzania celu. Jeżeli chcemy skupić się na danym wrogu, to trzeba po prostu tak manewrować bohaterem i kamerą, by gra postanowiła wyprowadzić cios akurat w jego kierunku. O dziwo, działa to naprawdę dobrze, choć zdarzyło się kilka sytuacji, w których zabrakło mi precyzji, jaką niegdyś dawało namierzanie. Cóż, najwidoczniej rozwiązanie to zostało uznane za relikt minionej generacji.