Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać
Recenzja gry 9 października 2012, 07:00

autor: Maciej Kozłowski

Recenzja gry War of the Roses - średniowieczna bitwa z bliskiej perspektywy - Strona 2

War of the Roses pozwala na toczenie wielkich bitew sieciowych w realiach późnego średniowiecza. Czy taki Battlefield 1485 ma rację bytu?

Każda z postaci została podzielona na hitboxy – ich ilość jest jednak znacznie większa niż w jakiejkolwiek innej grze. Uderzenie przeciwnika w głowę może zadać mu spore obrażenia, jednak trafienie w szczelinę dla oczu kończy się jego natychmiastowym zgonem. Podobnie ze zbrojami – pchnięcie w pachę jest znacznie groźniejsze niż zwykły cios w tułów. Nieźle sprawdzają się sztylety posiadające niewielki zasięg, ale łatwo „wchodzące” w czułe miejsca. Dla zwolenników czegoś mocniejszego przygotowano natomiast całą serię młotów i oskardów, które bez większego trudu przebijają najtwardsze nawet pancerze. I chociaż w wojennej zawierusze trudno o precyzję, to jednak warto zauważyć, że tak złożony system obrażeń dodaje całości głębi i promuje doświadczonych graczy.

Wojna Dwóch Róż to wyniszczający konflikt, który zakończył epokę średniowiecza w Anglii. W trakcie niego zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, opowiadających się po stronie Yorków (róża biała) lub Lancasterów (róża czerwona). Oba rody zgłosiły pretendentów do korony, co zaowocowało bratobójczą walką. Królowie z tych rodzin wzajemnie się detronizowali, a umęczony kraj spływał krwią. Ostatecznie władzę w Anglii przejęła dynastia Tudorów, związana z oboma obozami. Jej herb stanowi podwójna, biało-czerwona róża.

Mapy zaprezentowane w grze nawiązują do prawdziwych, historycznych bitew. Próżno tu jednak szukać realnej wiedzy: średniowiecze jest dla War of the Roses tym, czym II wojna światowa dla FPS-ów osadzonych w jej realiach – ciekawym tłem i niczym więcej.

Co więcej, różnorodność formacji powoduje, że każde starcie jest emocjonujące. Kusznicy chowają się w trudno dostępnych miejscach i szyją do piechurów, którzy tłoczą się w centralnej części planszy – w tym czasie kawaleria zajeżdża wrogów z flanki, a łucznicy strzelają z nadzwyczajną szybkością, zdejmując osłabionych i uciekających przeciwników. Innymi słowy – na naszych oczach rozgrywa się pełnowymiarowa, brutalna rzeź. Całość uzupełniają pełnokrwiste finiszery (zajmujące kilka sekund, ale generujące dodatkowe punkty doświadczenia) oraz możliwość bandażowania siebie i innych graczy, a nawet cucenia nieprzytomnych sojuszników. Opcji jest całkiem sporo, a zgrana drużyna stanowi prawdziwą potęgę – o ile każdy robi, co do niego należy. Trzeba przy tym przyznać, że tak duża skala rozgrywki oraz istnienie kilku „frontów” dodaje zabawie dodatkowego smaczku.

Obok drużynowego deathmatchu istnieje też tryb podboju.

Gott mit uns?

Ostateczna ocena War of the Roses to niemały orzech do zgryzienia. Wszystko zależy od tego, z jakiej perspektywy spojrzeć na filozofię i strukturę rozgrywki. Fani Warbanda będą zachwyceni trybem wieloosobowym, ale zwolennicy sandboxa tylko pokręcą nosami. Znawcy cyklu Mount & Blade docenią nową, dużo ładniejszą oprawę, jednak przeciętny gracz (przyzwyczajony do graficznych wodotrysków) zareaguje na nią lekkim zniesmaczeniem. Entuzjastów intuicyjnego sieczenia ucieszy prosty system walki, natomiast „szermierze” zaczną ziewać na sam widok starcia.

Spektakularne zabójstwa są dodatkowo nagradzane.

Kluczową kwestią w tych rozważaniach wydaje się przyszłość gry – to liczba jej użytkowników zadecyduje o sukcesie lub porażce. Wielką zaletą tytułu jest jego progresywny charakter – uczestnicy bitew mogą swobodnie rozwijać swoje postacie, dorzucać im nowe umiejętności i broń, a nawet decydować o tym, z jakiej stali wykonano ich rynsztunek. Zastosowano tu mechanizm podobny do tego z World of Tanks – rozgrywka prowadzi do różnorodnych ulepszeń i nowych elementów zabawy, co napędza ją samą. Jest to idealny przepis na sukces, ale...Problem polega na tym, że War of the Roses nie jest rozpowszechniane w modelu free-to-play, co zdecydowanie podcina mu skrzydła. Gdyby wydawca zdecydował się na takie rozwiązanie, mógłby osiągnąć sukces porównywalny z fenomenem wspomnianej gry o czołgach. Niestety, przymus zakupienia tej pozycji znacząco ogranicza grono jej nabywców, co jest strzałem w stopę. Nie ulega zaś wątpliwości, że od ilości użytkowników zależy to, czy gra będzie dalej rozwijana – co ma ogromne znaczenie przy aktualnej, skromnej ilości trybów i map. Dlatego też, chociaż widzę w War of the Roses ogromny potencjał, to jednak muszę wystawić mu „tylko” wysoką, a nie celującą ocenę.

Maciej Kozłowski | GRYOnline.pl