Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 29 czerwca 2011, 11:49

autor: Krzysztof Gonciarz

Shadows of the Damned - recenzja gry - Strona 2

Połączenie Resident Evil, Devil May Cry i No More Heroes to solidna strzelanka podszyta Tarantinowską otoczką – warto zagrać?

Tytuł jest bardzo dynamiczny pod względem strukturalnym – poziomy mijają szybko, często zmieniamy otoczenie, mamy rzadko odczuwalne w tego typu produkcjach poczucie, że „jeszcze 5 minut” faktycznie coś wniesie (całość trwa jakieś 8 godzin – bardzo szybko mijających godzin). Zdarzają się zaskoczenia: gra potrafi nagle stać się strzelanką widzianą z boku albo wprowadzić jakąś głupkowatą minigierkę. No i bardzo dużo tu walk z bossami: bywa, że co drugi poziom jest starciem z potężnym przeciwnikiem. Potyczki są, znowu, przede wszystkim satysfakcjonujące – choć banalne, bo zwykle słabe punkty wroga są wyraźnie zaznaczone (co nawet jest uzasadnione fabularnie w dość śmieszny sposób). W tę grę w ogóle wchodzi się jak w masło – poziom trudności jest dość niski (na normalnym ustawieniu), nieliczne zagadki – proste. To nietypowe dla dzieł japońskich twórców, ale pamiętajmy o roli amerykańskiego wydawcy.

Wśród obecnych w grze systemów jeden wydaje się szczególnie ciekawy: motyw ciemności. Co jakiś czas wkraczamy w obszar, który jest spowity mrokiem – przebywając w nim, Hotspur traci osłonę, a w następnej kolejności punkty życia. Aby ciemność odpędzić, musimy zlokalizować popiersie kozła i strzelić w nie. To otwiera przed twórcami fajne pole do popisu, jeśli chodzi o zagadki środowiskowe – mrok czasem zostaje wprowadzony nagle, a niekiedy musimy jego obecność obrócić na naszą korzyść (bo eliminuje największych przeciwników bez walki), generalnie jednak panuje zasada: ciemność to zło i trzeba się jej pozbyć. Najlepszy dowód, że przebywający w niej przeciwnicy (poza tym jednym wyjątkiem) są nietykalni. Przy całej sumie fajnych pomysłów na zastosowanie ciemności w Shadows of the Damned, myślę że zabrakło tu kropki nad „i” – można było pokombinować tak, aby gracz miał wyraźne korzyści z przebywania w mroku, a dynamiczne jego włączanie i wyłączanie byłoby potrzebne do przejścia gry. Teraz działa to na zasadzie prostych zagadek, w których odtwarzamy pewną sekwencję – nie to, co np. w Soul Reaverze.

Gra potrafi zaskoczyć – czasami nagle kompletnie zmienia się konwencja.

Bardzo ważnym elementem Shadows of the DAMNED jest estetyka – i mam na myśli zarówno wspomniany już grindhouse, jak i oprawę. Gra ma oryginalny rys wizualny – charakterystyczna zieleń i czerwień powodują, że da się ją rozpoznać już po pierwszym screenshocie. Choć technologicznie nie dzieje się tu nic ciekawego, bardzo spodobał mi się styl tej gry. Muzyka Yamaoki nieco w tym wszystkim ginie. Trochę tu hiszpańskiej gitary, trochę przesteru, trochę ambientu, ale całości brakuje kultowości, którą pamiętamy z jego najbardziej znanych dzieł (np. Silent Hill 2). Myślę, że to, co udało się zrobić grafikom – nadanie grze tożsamości – zawiodło na froncie dźwiękowym. Shadows of the Damned nie ma swojego brzmienia.

A co z tym humorem? Zaskoczeniem dla mnie było, że gra jest komedią – spodziewałem się raczej czegoś z dreszczykiem. Jednak już od pierwszych chwil tytuł nie pozostawia nam złudzeń. Humor jest często Tarantinowski – gorzki, brutalny, autoironiczny. Dialogi stoją na raczej średnim poziomie, ale jako że pisał je Suda 51, nie można być pewnym, czy po prostu nie miało tak być. Wiele niezdarnych animacji bohatera czy chociażby sam fakt, że przez całą grę dość idiotycznie nosi on ze sobą pochodnię z czaszki (bardzo niegodnie przy tym wyglądając) pokazują, że Suda śmieje się z nas trochę tak, jak robił to, widząc nas patrzących na regenerowanie miecza świetlnego w No More Heroes. Taki żart, to wszystko – być może cała ta gra to żart dla Sudy i Mikamiego. Bo chociaż jest solidnie wykonana i „poprawna”, nie ma w niej nic, co będziemy pamiętać za rok.

W sumie nie wiem, o co chodzi z tym Shadows of the Damned. Wielkie nazwiska robią całkiem niezłą grę – wypadałoby się cieszyć. Ale mimo to czuję, że coś tu jest nie tak. Zupełnie, jakbym nabrał się na coś pokroju Wyjścia przez sklep z pamiątkami Banksy’ego. Ale może to dobrze? Zakończenie Wściekłych psów też pozostawiało widza z poczuciem, że coś się nie zgadza. Intuicja nakazuje się uśmiechnąć: chociażby dlatego, że Electronic Arts wprowadziło na rynek kolejną nową markę – a to w dzisiejszych czasach ginący zwyczaj. Shadows of the Damned polecam tylko tym, którzy potrafią mieć dystans do gier wideo. Tym, którzy śmieją się z faktu, że ktoś powiedział żart o penisie, bardziej niż z samego żartu o penisie.

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

PLUSY:

  • satysfakcjonujące strzelanie;
  • płynna, dynamiczna kampania;
  • fajna stylistyka;
  • ciekawe poziomy.

MINUSY:

  • po takim zespole spodziewaliśmy się więcej;
  • muzyka zdecydowanie poniżej oczekiwań;
  • poczucie, że ktoś robi sobie z nas jaja.