Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 18 października 2010, 12:03

Medal of Honor - recenzja gry - Strona 2

Elektronicy przegrupowali siły i wzięli się za restart serii, zapowiadając killera z prawdziwego zdarzenia. Takiego, co zrywa czapki z głów recenzentów, zamyka usta krytykom, a fanów konkurencyjnego tytułu pozostawia w tyle z rozdziawioną gębą.

Podobnie jak gry z serii Call of Duty, tak i nowy Medal of Honor cechuje się natłokiem skryptów. Wszystko jest tu w mniejszym lub w większym stopniu zaprogramowane, więc wszelkie próby wyjścia przed szereg natychmiast ujawniają tępotę sztucznej inteligencji oraz niedoskonałości w konstrukcji poziomów. Autorzy nie ustrzegli się różnych śmiesznych błędów i niedorzeczności, jak np. w pierwszej misji z Dustym, gdzie po rozwaleniu bojowników w małej osadzie bohaterowie wsiadają na quady i przejeżdżają przez otwierającą się nagle jak gdyby nigdy nic bramę. Plusem natomiast jest różnorodność misji. W jednej z nich wcielamy się w żołnierza, który wraz z towarzyszami kontynuuje natarcie na pozycje talibów, innym znów razem w znakomicie wyszkolonego komandosa, który z jednym partnerem u boku, pod osłoną nocy, wkrada się do obozu wroga, by po cichu wykonać jakieś zadanie. W Medal of Honor można też poszaleć quadem (swoboda jazdy na poziomie skutera śnieżnego z Modern Warfare 2) i postrzelać z pokładu śmigłowca w banalnym rail-shooterze. Miłe urozmaicenie tradycyjnej walki, ale do zachwytu daleko.

Do fabuły kampanii trudno się przyczepić, zwłaszcza kiedy porównamy ją do tego, co rok temu zaserwowała konkurencja. Autorzy nie wydziwiali tak jak ich koledzy z Infinity Ward i zamiast snuć wizję o nierealnym konflikcie w bliżej nieokreślonej przyszłości, umiejscowili swoją opowieść we współczesnym Afganistanie. Mimo że często zmieniają się tu główni bohaterowie, historyjka sprawia wrażenie autentycznej, spójnej i poukładanej. Szkoda tylko, że jest tak obrzydliwie krótka. Ukończenie dziesięciu misji na normalnym poziomie trudności zajęło mi 3 godziny i 55 minut! Wynik jest żenujący i nie ratuje go nawet porównanie do niewiele dłuższego Modern Warfare 2, który na deser oferował tryb Spec Ops (obecny w Medal of Honor Tier 1 nie dorasta mu do pięt). Naprawdę można było pokusić się o kilka dodatkowych scenariuszy i wydłużyć czas rozgrywki jeszcze odrobinę. Choćby z szacunku do klienta, który z wielkim trudem akceptuje godzin sześć, a co dopiero cztery.

Dusty nie rozstaje się ze swoimi ciemnymi okularami. Nawet gdy używalornetki, w nocy i gdy trzeba założyć noktowizor.

Co do wspomnianego już multiplayera – autorzy każą wierzyć, że to właśnie on stanowi główną atrakcję tego programu (po odwróceniu pudełka z grą i przeczytaniu sloganów ją reklamujących można odnieść wrażenie, że singiel tu praktycznie nie istnieje). Za stworzenie modułu do internetowej rywalizacji odpowiada studio DICE, to samo, które stoi za powstaniem Battlefielda – innej popularnej serii pierwszoosobowych strzelanin, mającej wierne grono zwolenników. Szwedzi nie patyczkowali się i swoją część gry zbudowali na silniku Frostbite, tym samym, który napędzał ostatnią odsłonę cyklu Bad Company. Nietrudno przewidzieć, jaki przyniosło to efekt. W kwestii jakości oprawy graficznej pomiędzy trybem single a multi rozciąga się po prostu przepaść. To jak przesiadka z malucha do ferrari, inny wymiar wizualnej rozkoszy.

Nie grafika ma tu jednak największe znaczenie, ale sama rozgrywka. A ta nasuwa skojarzenia zarówno z Bad Company 2, jak i z Modern Warfare. Autorzy zdecydowali się wymieszać jakże różne pomysły na sieciową rywalizację z obu tych tytułów i stworzyli coś, co powinno przypaść do gustu wszystkim, tylko nie weteranom dwóch wymienionych wyżej produkcji. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nie jest trudna. Fanom Battlefielda Medal of Honor wyda się zbyt uproszczony, natomiast miłośnicy Call of Duty szybką i żywiołową strzelaninę już mają co najmniej w kilku wersjach, więc nie potrzebują nowej wariacji na temat, zwłaszcza gdy na horyzoncie majaczy Black Ops.

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej