Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 6 lutego 2009, 08:14

autor: Radosław Grabowski

Burnout Paradise: The Ultimate Box - recenzja gry - Strona 2

Rok trzeba było czekać na Burnout Paradise w wersji dla komputerów osobistych, a osiem lat na jakąkolwiek pecetową odsłonę serii Burnout. Cierpliwość graczy została jednak wynagrodzona i to jakże hojnie.

Równie efektownie prezentuje się kolejna kluczowa zaleta gry, czyli model jazdy. Każdy Burnout to wyścigi na wskroś arcade’owe, a zatem mamy tu długie poślizgi na zakrętach, spektakularne obroty na ręcznym i prędkości rodem z pasa startowego dla odrzutowców. Dynamika jazdy jest na poziomie nieosiągalnym dla Need for Speed i podobnych pozycji. Pod względem szybkości, płynności i wywoływanych emocji w tej samej lidze może startować jeszcze tylko legendarny OutRun oraz gościnnie Zygzak McQueen z filmu Auta. Grając w Burnout Paradise, czuje się konkretną moc pod pedałem gazu – niezależnie od tego, który spośród ponad siedemdziesięciu dostępnych wozów się prowadzi. Powtórzę przy okazji to, o czym napomknąłem już w beta teście The Ultimate Box. Aby naprawdę poczuć tę całą burnoutową dynamikę, trzeba grać na padzie. Klawiatura i mysz niech dalej rządzą w FPS-ach i RTS-ach, a kierownica w produkcjach o zapędach symulacyjnych. Poza tym pad posiada zazwyczaj force feedback, więc dostarcza dodatkowych wrażeń podczas „dzwonów”. Tymczasem jedyne emocje dotyczące klawiatury i „przydzwonienia” w cokolwiek, kojarzą mi się z pewnym popularnym filmikiem internetowym o sfrustrowanym pracowniku biurowym i jego komputerze.

Asortyment bogaty jak na kryzys, a będzie jeszcze lepiej.

Doskonale znane i przez wielu znienawidzone hasło „gra wymaga połączenia z Internetem” nabiera w przypadku Burnout Paradise: The Ultimate Box interesującego wymiaru, zupełnie niezwiązanego z procedurą aktywacji produktu. Bowiem zabawa wieloosobowa za pośrednictwem globalnej sieci to przypadku dzieła Criterion Games istny majstersztyk. Rozgrywkę online’ową można rozpocząć w każdej chwili, wykonując dosłownie trzy kliknięcia. Multiplayer obsługuje maksymalnie ośmiu graczy, którzy mogą sobie dowolnie jeździć po całym obszarze Paradise City, brać udział w wyścigach, próbować swoich sił w kilkuset wyzwaniach itp. Zaimplementowany system rozmów głosowych pozwala uczestnikom zabawy sprawnie się komunikować – rzecz jasna pod warunkiem posiadania przez nich mikrofonów, najlepiej w formie headsetów. Burnout Paradise umożliwia też kontakt wizualny przy pomocy kamery internetowej. Jeśli nasz online’owy rywal ma podłączone takie urządzenie, a my skasujemy jego samochód, to zostanie do nas wysłane zdjęcie z danej chwili. Bawiąc się przez cały ubiegły rok xboksową wersją gry, zobaczyłem na burnoutowych fotkach tyle wściekłych twarzy, nieparlamentarnych gestów i innych osobliwości (szczegóły przemilczę), że już ciężko mi wyobrazić sobie, co jeszcze nowego mógłbym zobaczyć. W tym roku będę jeździć jednak także z graczami pecetowymi, więc może oni czymś mnie zaskoczą.

Gdy dwa lata temu ujawniono, że akcja gry, znanej wtedy jeszcze jako Burnout 5, ma toczyć się w mieście o nazwie Paradise City, miałem pewne przeczucia w kwestii soundtracku. Ponieważ developing odbywał się pod skrzydłami Electronic Arts, można się było spodziewać ścieżki muzycznej na wysokim poziomie. Brałem pod uwagę, że na liście utworów znajdzie się kawałek autorstwa Guns N’ Roses, zatytułowany właśnie Paradise City. Jak się okazało, zrobiono z tego motyw przewodni Burnout Paradise i zadbano, aby towarzyszyły mu inne klimatyczne dźwięki. Brzmienie zaserwowanej tu playlisty spod znaku EA Trax jest różnorodne do tego stopnia, że w ciągu chwili można przelecieć od Jane’s Addiction i LCD Soundsystem, przez Avril Lavigne, a skończyć na Vivaldim. Supermarket, ale z klasą.

Burnout Paradise: The Ultimate Box nie pojawił się wyłącznie w wersji pecetowej, ponieważ dostępny jest też dla posiadaczy X360 i PS3. A przecież te konsole mają Burnout Paradise od roku, więc po co teraz wydawać grę po raz drugi? Rzecz w tym, że nie jest to dokładnie ten sam produkt co w momencie pierwotnego debiutu.