autor: Krzysztof Gonciarz
Resident Evil 4: Wii Edition - recenzja gry
To już czwarta recenzja czwartego Residenta na naszych łamach. Po 2 latach od premiery gra wciąż pozostaje pod wieloma względami niedościgniona.
Recenzja powstała na bazie wersji Wii.
Wow, która to już recenzja Resident Evil 4 na GOL-u? Popatrzmy. W kwietniu 2005 roku w zachwycie rzuciliśmy 96% na cześć pierwowzoru z Nintendo Gamecube. Pół roku później osobiście wystawiłem 92% konwersji na Playstation 2. A całkiem niedawno, bo w marcu tego roku, Verminus zmiótł nieudanego porta na PC wystawiając mu upokarzające 66%. Wcale niezłą średnią tych ocen niewątpliwie podwyższy wydany niedawno Resident Evil 4 Wii Edition. Ba! Bez specjalnego namysłu można stwierdzić, że jest to najlepsza z dotychczasowych odsłon tej gry. Z jednej strony ocena za zawartość merytoryczną sięga tutaj szczytów, z drugiej jednak mamy do czynienia z pewnym współczynnikiem ujemnym. Gra po dwóch latach wciąż wymiata, ale hej, „gra po dwóch latach”?
Zrekapitulujmy. Bohaterem gry jest Leon S. Kennedy, dobrze pamiętający incydent w Racoon City, o którym opowiadały dwie poprzednie części serii. Teraz chłopina pracuje dla amerykańskiego rządu i ma za zadanie wytropić zaginioną córę prezydenta US of A. Ślad wiedzie do niewielkiego pueblo w środkowej Hiszpanii. Szybko okazuje się, że jest to mieścina zauważalnie odstająca od unijnych norm. Już pierwszy napotkany wieśniak rzuca się na Leona z siekierą, a kierowca agenta zostaje nadziany na pal i ląduje w ognisku na środku wioski. Mieszkańcy nie są jednak zombiakami, o czym świadczyć może ich względne ucywilizowanie oraz umiejętność komunikacji ze światem zewnętrznym. Rozwiązanie ich tajemnicy to tylko jedno z zadań, które stają przed graczem w tym tytule. Fabuła fabułą, ale i tak esencja RE4 to wiele godzin sprawnie zaprojektowanej, stale trzymającej w napięciu akcji.
Dwa czynniki decydują o wielkości konwersji na Wii: podrasowana oprawa wizualna (480p) oraz sposób sterowania za pomocą pilota i gruchy. W trakcie zabawy z grą wielokrotnie zbierało mi się na melancholijne stwierdzenie, iż „strzelałem już w grach miliony razy, ale dziś *celuję* po raz pierwszy”. I tak właściwie jest. Ciężar gry zdjęty zostaje z umiejętności panowania nad cyfrowymi przyciskami, a zamiast tego przyłożony do fizyczności użytkownika. Drżące ręce, paniczne ruchy w momentach zdenerwowania, te czynniki mają teraz nieporównywalnie większe znaczenie, niż gdy ograniczały się do podskakiwania na kanapie z padem w ręku. Kontrola nad wydarzeniami na ekranie odbywa się na zupełnie innym pułapie, stając się zarazem spełnieniem oczekiwań tych, którzy pokładali w Wii ogromne nadzieje.