autor: Krzysztof Gonciarz
Virtua Tennis 3 - recenzja gry
Gdyby tenis nie istniał jako sport od kilku stuleci, prawdopodobnie i tak wymyślono by go na potrzeby gier wideo. Virtua Tennis 3 zdaje się potwierdzać tę tezę.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Przebijanie piłeczki z jednej strony ekranu na drugą pełni w historii gier komputerowych bardzo szczególną rolę, wszyscy to wiemy. Nikogo nie dziwi stąd fakt, że tenis, jako sport, wyjątkowo gładko daje się zaadaptować do postaci cyfrowej. Każda, nawet najsłabsza produkcja tego typu ewidentnie ma w sobie coś magicznego. Grywalność zalicza wzloty i upadki, realizm urzeka bądź razi, ogólnie bywa różnie – zawsze jednak samo „ping” i „pong” zawiera w sobie esencję tego, co w popkulturze reprezentują gry wideo. Pyk, pyk, pyk, pyk, punkt. Tak się zaczęła przygoda ludzkości z wirtualną rozrywką. I gdyby tenis sam w sobie nie istniał od dawien dawna (zdaje się klimaty XIX wieku), prawdopodobnie ktoś i tak wymyśliłby go na potrzeby gier wideo. I jak tu nie podchodzić do tytułów takich jak Virtua Tennis 3 z respektem. Wszak nie dość, że ideologicznie sięgamy tu do korzeni korzeni, to jeszcze mówimy o kontynuacji najlepszej chyba serii „tenisówek” wszechczasów.
VT3 ukazał się w wersji na PS3, X360 oraz pecety. Co ciekawe, jedyną wersją wyposażoną w trudny do przecenienia tryb multiplayer była ta na konsolę Microsoftu. Drobna fuszerka i w sumie trochę głupio, panno Sego. Jak łatwo się domyśleć, gra ma mało „komputerowy” charakter i aż prosi się o podpięcie pada. Przejdźmy do rzeczy. Szybki przelot nad mało angażującym intrem, po czym gładko lądujemy w menu, gdzie czeka na nas dobrze wyważony zestaw trybów gry. Największą kobyłką jest tu Trasa Światowa, w której to stworzymy własnego zawodnika i przeprowadzimy go przez wszystkie szczeble zawodowej kariery. Dalej mamy Turniej, czyli odpowiednik Arcade’a z pierwszego Virtua Tennisa (kilka meczy o rosnącym poziomie trudności), pojedynczy Mecz Pokazowy orazzestaw mini-gierek do zabawy w gronie od 2 do 4 graczy.
Główne założenia rozgrywki pozostały niezmienione w stosunku do poprzednich części. Kluczem do zwycięstwa wciąż jest umiejętność odpowiednio wczesnego wciskania przycisku odpowiedzialnego za uderzenie – im sprawniej uda nam się przewidzieć tor lotu piłki, tym mocniejszym returnem zabłyśniemy. I to by było w sumie na tyle, jeśli chodzi o techniki niezbędne do zwycięstwa. Nikt nie powiedział, że tenis jest grą skomplikowaną, cóż. Oprócz standardowego odbicia (top spina), znajdziemy tu również slajs (słabsze, defensywne zagranie, umożliwiające wykonywanie dropszotów oraz obronę przed najszybszymi piłkami) oraz lob. Ten ostatni jawi się niestety cokolwiek bezużytecznym. Jego idea jest oczywiście taka, by umożliwiać przenoszenie piłki nad zapędzonymi pod siatkę przeciwnikami. W praktyce 99 procent lobów kończy się smeczem w wykonaniu oponenta. Powoduje to, że nie mamy prostej linii obrony przeciwko zawodnikom grającym przy środku kortu. No, to już zalążek poradnika się skrobnął.