autor: Mariusz Janas
Silent Hunter 4: Wolves of the Pacific - recenzja gry
Silent Hunter IV: Wolves of the Pacific to Mercedes Benz klasy S w gatunku symulatorów. Tradycji stało się zadość. Kolejna część słynnego podwodnego cyklu okazała się mistrzowską kontynuacją.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Minęła północ i rozpoczął się Nowy Rok. 1942. Kapitan Stanley P. Moseley dowodzący okrętem podwodnym USS Pollack (oznaczonym kodem marynarki wojennej USA jako USS – 180) klasy Porpoise bacznie obserwował przez szkła peryskopu majaczące w oddali wybrzeże japońskiej wyspy Honsiu. Nie było szampana, sztucznych ogni, fajerwerków i świątecznej atmosfery. Zaledwie trzy tygodnie minęły od zmasowanego ataku z powietrza „kitajców” na Pearl Harbour, w wyniku którego ta największa na Pacyfiku amerykańska baza morska niemalże przestała istnieć. Teraz przyszedł czas na rewizytę. Rachunek został otwarty i pora spłacić dług dodając sowity napiwek! – Pójdę pod Yokohamę i tam zapolujemy na grubego zwierza – pomyślał składając uchwyty peryskopu. – Kurs 73 stopnie, peryskop w dół, zanurzenie 180 stóp, maszyny cała naprzód!
Trudno w to uwierzyć, ale korzenie kultowej serii Silent Hunter sięgają... 1986 roku! Powstała wtedy gra będąca symulatorem okrętu podwodnego o nazwie Silent Service, a w dziesięć lat później narodził się pierwszy symulator z „Myśliwym” w tytule, czyli Silent Hunter. I poszło. Zmieniali się na etapie początkowym, tonącym w mrokach historii, producenci kolejnych części serii, ale jedna prawidłowość z nią związana jest aktualna do dzisiaj. Każda kolejna odsłona Silent Huntera jest pod każdym względem lepsza od swojego poprzednika, wytyczając przy okazji nowe horyzonty dla tego gatunku gier komputerowych. A czym jest ta seria, niechaj świadczy fakt, że mimo upływu lat nie nastąpiło „zmęczenie materiału”, temat nie spowszedniał, a rzesza wirtualnych podwodniaków stale rośnie. Od dnia, w którym Ubisoft ogłosił rozpoczęcie prac na częścią czwartą cyklu niecierpliwie czekałem na moment, gdy gra trafi w moje ręce i nie mącił mojego spokoju fakt, że część ta powstawała w oddziale w Bukareszcie – pod okiem twórcy sukcesu Silent Huntera III, Dana Dimitrescu. Czas ma tę wielką zaletę, że nie stoi w miejscu i w końcu nadeszła długo oczekiwana premiera Silent Hunter 4: Wolves of the Pacific.
Podtytuł części, czyli „Wilki Pacyfiku” jasno wskazuje miejsce, w którym zostanie umieszczony teatr działań wojennych i gdzie przyjdzie nam zmagać się z przeciwnikiem. Ocean Spokojny w czasie II Wojny Światowej był polem walki głównie sił morskich Japonii i USA, zapoczątkowanych sławetnym laniem spuszczonym amerykańskiej flocie stojącej na kotwicowisku i porcie Pearl Harbour na wyspie Oahu, pewnego grudniowego poranka. Co to oznacza? Powrót do źródeł Szanowni Gracze z pierwszej części cyklu. Koniec z U-Bootami i Kriegsmarine, koniec z topieniem statków i okrętów Sił Sprzymierzonych! Wracamy na służbę do Wuja Sama, mimo że dolar słaby jak nigdy. Czy zgodnie z zapowiedziami Autorów i tradycją kolejny Silent Hunter z numerem 4 na kiosku okaże się lepszy od poprzednika? Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie.
Po zainstalowaniu gry i jej odpaleniu oczom naszym ukazuje się intro utrzymane w klimacie wielkiego przeboju filmowego Wichry Wojny. Wygląda po prostu ślicznie dając przedsmak tego, co przed Nami. Ustawiamy opcje gry i pora... na zwiedzenie muzeum. Wita nas przewrotne pytanie o posiadany bilet wstępu, ale skoro kupiliśmy legalny egzemplarz gry, to razem z nim na pewno przewidziany jest bilet, wobec czego klikamy „TAK”, wsiadamy w filcowe kapcie i podziwiamy ekspozycję. A jest, co podziwiać. W muzeum skoncentrowano pełny przegląd wszystkich jednostek pływających i lotnictwa morskiego stron uczestniczących w walce.