autor: Marek Czajor
Recenzja gry Grand Theft Auto: Vice City Stories - kolejna fatalna konwersja
Kolejna świetna część słynnej serii i kolejna fatalna konwersja z PSP. GTA: Vice City Stories nie prezentuje rewolucyjnych rozwiązań, za to oferuje ciekawą fabułę, wiele misji, tony bonusów i mnóstwo akcji w najczystszej formie.
Recenzja powstała na bazie wersji PS2.
Posiadacze PSP mają już za sobą euforię wywołaną ubiegłoroczną premierą GTA: Vice City Stories. I choć niejeden z nich pogrywa jeszcze w tę świetną grę (aby zrobić wynik 100%), to już myślami jest zapewne przy innych tytułach. Tymczasem użytkownicy PS2 świętują dziś swój wielki dzień, bowiem w końcu GTA: VCS pojawił się również na ich konsoli. Jak prezentuje się nowa część najbardziej demoralizującej serii w historii gier wideo? Cóż, prawie kubek w kubek tak samo, jak na PSP. Czyli gorzej. Ale o tym w dalszej części recenzji.
Fabuła przenosi Cię w rok 1984 do miasta Vice City. Wcielasz się w postać czarnoskórego twardziela o nazwisku Victor Vance. Victor (mów mi: Vic) całe życie nie miał lekko, próbując chronić swoją rodzinę (braciszka kryminalistę i matkę narkomankę). Gdy pojawiła się szansa na wyrwanie z szamba poprzez ucieczkę do wojska, skwapliwie z niej skorzystał. Nie przewidział tylko jednego: osoby swojego przełożonego – sierżanta Martineza. Ta kanalia niczym nie różniła się od przestępców, których Vance spotykał na co dzień w Vice City. Wplątany się w machlojki Martineza młody wojak zostaje złapany, a następnie usunięty z wojska. Powrót na ulicę oznaczać może tylko jedno – Vicowi pozostaje życie gangstera. I tutaj do akcji wkraczasz Ty.
W trybie fabularnym masz do wykonania 60 misji, co gwarantuje minimum kilkanaście godzin dobrej zabawy. Jeżeli miałeś kiedyś do czynienia z wcześniejszym hitem Rockstara – GTA: Vice City – to jesteś w domu. Akcja GTS: VCS dzieje się dwa lata wcześniej niż w GTA: VC, stąd oba miasta są prawie identyczne. Na dodatek napotkasz niektóre z poznanych uprzednio postaci, jak wspomnianego już braciszka – kryminalistę Lance’a Vance’a, Phila Cassidy’ego czy Umberto Robinę. Wypełniając zlecane przezeń i nie tylko misje, czeka cię mnóstwo atrakcji: strzelaniny, zabójstwa, ucieczki, pościgi, przemyt, haracze, rozboje, sutenerstwo itd. W trakcie robienia kryminalnej kariery przydarzają też ci się lżejsze momenty, jak np. rola kaskadera w kręconym w Vice City filmie.
Nie wiem, czy tylko mi się wydaje, czy może rzeczywiście tak jest, ale misje w GTA: Vice City Stories są trudniejsze niż innych częściach cyklu. Niektóre zadania wręcz wyciskają z człeka ostatnie poty. Nie wiem, ile miałem podejść do „Turn on, Tune in, Bug out”, ale na pewno koło setki. W tym czasie dobra opinia moich bliskich o mojej kulturze osobistej mocno ucierpiała. No bo wyobraź sobie koszmar, w którym w ekstremalnie krótkim czasie musisz: przejechać kilka przecznic (po drodze zahaczając o sklep z bronią), wdrapać się na dach budynku policji, rozwalić zainstalowane tam anteny nadawcze, zlikwidować gliniarzy, porwać policyjny helikopter, rozwalić kolejne dwie (zlokalizowane w odległych punktach miasta) instalacje antenowe, porwać samochód i wreszcie na samym końcu, przebijając się przez liczne szeregi chłopców ze SWAT-u zaparkować w warsztacie mechanika (Pay’n’Spray)! Niemożliwe do wykonania? Możliwe, ale dopiero po opracowaniu drobiazgowego planu, wielu godzinach (dniach) nieustannych prób i przy wielkiej dozie szczęścia. Amen.