autor: Krzysztof Gonciarz
Canis Canem Edit - recenzja gry
Nawet najwięksi optymiści muszą przyznać, że tak fajnych gier na Playstation 2 nie wyjdzie już wiele.
Oj, ale się porobiło. Każda recenzja nowej gry na Playstation 2 zdaje się być kolejnym tyknięciem zegara, na którym prędzej czy później wybije godzina zgonu przekultowej konsoli. Ja wiem, że platforma będzie jeszcze latami istnieć na rynku i bawić niezmierzone rzesze starych i nowych użytkowników – ale to już nie będzie to samo, kochani. Na tej samej zasadzie można mówić, że zeszłoroczna Gwiazdka była dla Czarnuli bardzo udana. Owszem, pewnie była, jeśli wziąć pod uwagę wyniki sprzedaży sprzętu oraz starszych (tańszych) gier. Ale z drugiej strony, jeden rzut oka na bieżące i przyszłe listy wydawnicze, a niechybnie stanie nam przed oczami kordon żałobny, krepowy i krwawy. Jednakowoż póki co głowy do góry, bo z pewnym poślizgiem zmierzymy się dziś z jedną z najgłośniejszych pozycji wydanych na previous-gena Sony. Canis Canem Edit, vel. Bully. Tytuł znany, powszechnie kojarzony, przez wielu wyklęty już na długo przed premierą. No tak, w końcu to Rockstar. Nie mogło się obyć bez kontrowersji, nie mogło się obyć bez hitu.
O ile nie zaszły ostatnimi laty jakieś gruntowne, slangowe zmiany, nie mamy w naszym rodzimym języku dokładnego odpowiednika angielskiego słowa „bully”. A tzw. „bullying” jest zjawiskiem, z którym niewątpliwie wielu z nas, komputerowych paralityków, się zetknęło (Włodku, jeśli to czytasz, kij ci w oko). W pewnym sensie synonimu możemy dopatrywać się w rodzinie wyrazów okołodresowych. Takie jest najbliższe skojarzenie, choć nie każdy dresik musi być byczkiem i vice versik. Jeśli jednak kiedykolwiek musiałeś wyskoczyć z dwuzłotówki, bo koledze zabrakło na sok w kartoniku, jeśli oberwałeś w nos z hasłem „co się gapisz”, jeśli zdarzyło ci się z niepokojem rozglądać po szkolnym korytarzu z chęcią założenia Jedynego Pierścienia – wiesz o sprawie więcej, niż opisałyby tysiące zer i jedynek. I niby o tym właśnie jest Canis Canim Edit, produkcja w typie GTA, której akcja osadzona została w fikcyjnej, amerykańskiej podstawówce, do cna przesiąkniętej niezdrową hierarchią i układami.
Głównym bohaterem gry jest Jimmy Hopkins – piętnastoletni zgred, którego wychodząca n-ty raz za mąż matka z braku lepszych koncepcji wychowawczych podrzuca na rok do średniej renomy szkoły z internatem, zwącej się Bullworth Academy. Nasz zblazowany protagonista, z niejednego już dobytku oddelegowany z przyczyn dyscyplinarnych, rozpoczyna więc trudną wędrówkę po kolejnych szczeblach uczniowskiego łańcucha pokarmowego. Nie wiadomo komu ufać, ani jak najłatwiej dostać się na sam szczyt, lecz na szczęście (lub nie) myślenie o takich sprawach nie leży w kompetencji gracza. Podobnie jak w serii GTA, tak i tutaj misje przydzielane nam są w momencie odwiedzania zaznaczonych na mapie postaci. Układają się one przy tym w zaiste wciągający, dobrze przemyślany scenariusz. Fabuła bywa nieco dziurawa, a zamiary głównego bohatera nieco zbyt enigmatyczne, ale cała rozgrywająca się po godzinach lekcyjnych intryga to smakowita drożdżówka prosto ze szkolnego sklepiku. Nie od dziś wiadomo, że w pisaniu dialogów niewiele jest firm mogących Rockstarom dorównać.