Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 18 kwietnia 2001, 17:39

autor: Bolesław Wójtowicz

Amerzone: Testament Odkrywcy - recenzja gry - Strona 3

„Zdradził swoją kobietę, swoje ideały i ludzi, którzy mu zaufali. Naraził się na pośmiewisko, hańbę oraz zapomnienie. Czy starczy ci sił, by udać się w podróż do Zapomnianej Krainy i uczynić by mieszkańcy Amerzone znów zobaczyli w powietrzu białe ptaki?”

Kiedy będziecie mieli możliwość zapoznać się z moimi przygodami w Amerzone, może wydać się wam, podobnie jak mnie, nieco dziwne, jak to jest, że w latach trzydziestych dwudziestego wieku było możliwe podróżowanie tak dziwnym wodolotem, za którego sterowanie odpowiadał komputer, a informacje o kierunkach lotu umieszczane były na dyskietkach?! Przecież te urządzenia zostały wynalezione zdecydowanie później! No cóż, może spróbujcie to sobie wytłumaczyć tak jak ja: przecież Valembois był uważany za geniusza...

Cała zabawa w tej grze, zresztą podobnie jak to miało miejsce w czasie mojej podróży, została sprowadzona do rozwiązywania zagadek. Tutaj nie będziesz musiał, drogi przyjacielu, obawiać się nagłej śmierci czy też skradać się z palcem na spuście, jak to jest, o czym mi opowiadali znajomi, w innych grach. Nie, tutaj jedynie ciężko będą pracować twoje szare komórki. Właśnie, czy ciężko? Dla kogoś, kto już niejedną parę zębów zjadł na tego rodzaju grach, poziom trudności zagadek może wydać się odrobinę zbyt niski. Ale dla innych, którzy są mniej obyci w tego rodzaju łamigłówkach, zagadki będą czasami mniej, a czasami więcej wymagające, tak by po znalezieniu rozwiązania móc odczuwać satysfakcję z samego siebie. W każdym razie na pewno nie spowodują zniechęcenia do dalszej zabawy u gracza.

Teraz przede mną najtrudniejsze zadanie, czyli postaram się opowiedzieć wam o tym, jak twórcom gry udało się odwzorować piękno południowoamerykańskiej dżungli oraz innych miejsc, które dane było mi zwiedzać.

I powiem wam, że wykonali swoją pracę w sposób absolutnie doskonały. Mógłby ktoś krzywić się, że w dzisiejszych czasach rozdzielczość rzędu 640x480 nie wywołuje już aplauzu na trybunach. Mówiono mi, iż obecnie regułą są wyższe rozdzielczości. I co z tego, skoro nawet w tej niskiej grafikom udało się odwzorować całą wspaniałość tej części świata ze wszystkimi, najdrobniejszymi nawet szczegółami. Kiedy nad naszymi głowami zbierają się czarne chmury, mamy wrażenie, że zaraz lunie deszcz. Czuć żar lejący się z nieba na rozpalone piaski tropikalnej wyspy oraz wilgoć pomiędzy drzewami w dżungli. Wspaniale oddana została groza bijąca z zaułków opuszczonego przez mieszkańców Pueblo oraz indiańskiej wioski z leżącymi na ziemi szkieletami. Znakomicie pokazano wszystkie zwierzęta z którymi będziemy mieli okazję spotkać się w dżungli, a zwłaszcza te, które nie występują nigdzie indziej poza Amerzone. Do tego wszystkiego należy dodać całkiem sporą liczbę krótkich filmików, wspaniale animowanych i zręcznie wplecionych w fabułę gry. Pod względem graficznym ta gra prezentuje się rzeczywiście wspaniale i niech mówi kto co chce, ale ja tak uważam i basta. Zresztą kto ma to wiedzieć lepiej, jeśli nie ja? A zresztą nagród w Cannes nie przyznają byle komu i za byle co.

Podobnie rzecz się ma z oprawą dźwiękową. O ile muzyki w samej grze jest niewiele i tak naprawdę godny zapamiętania jest jedynie utwór końcowy, o tyle ścieżka dźwiękowa jest wręcz fantastyczna. Różnego rodzaju szumy, stukoty, skrzypienia, brzęczenia, pluski i cała masa innych dźwięków przede wszystkim ma za zadanie budowanie klimatu. I udaje się to perfekcyjnie. Inaczej brzmi wiatr w dżungli, a inaczej przy nadmorskiej latarni. Można odróżnić czy to bzyczenie wydaje stado pszczół spłoszonych dymem, czy też komary mające na nas chrapkę na bagnach. A wulkan... To trzeba usłyszeć.