autor: Krzysztof Gonciarz
Hitman: Blood Money - recenzja gry
Hitman wraca i ku naszemu zaskoczeniu ma się lepiej niż kiedykolwiek. Chcesz zarobić trochę krwawej forsy?
Hitman – słowo niby przewijające się w dziesiątkach gier akcji, a jednak jednoznacznie kojarzące się z jedną jedyną serią, eidosowskimi przygodami posępnego Agenta 47. Ten zimnokrwisty twardziel, mogący śmiało mierzyć się na piąchy z największymi tuzami światka gier wideo, w ciągu 6-letniej kariery na ekranach monitorów i telewizorów usadowił się na dość wygodnym fotelu popularności. I to nawet pomimo faktu, że dotychczasowe produkcje z jego udziałem nie były wszak żadnymi rewelacjami, nieśmiało tylko wystawiając jedną nogę przed szereg. Blood Money to tytuł bez wątpienia aspirujący do miana najlepszej części sagi. Przy zachowaniu znanej wielbicielom poprzedniczek formuły, inkorporuje on również rozsądną dozę nowych gadżetów, a wszystko to łączy w nad wyraz atrakcyjnej formie audiowizualnej. Jest to mocna gra, która, jak to Hitman, sprzedaje nam nieco odmienne od standardowego spojrzenie na skradanko-strzelankę TPP.
Początek gry jest intensywny niczym pierwsze sekundy walki Gołoty z Lewisem. Najpierw krótka migawka przedstawiająca cmentarny krajobraz, podczas której w tle przygrywa „Ave Maria”. W chwilę później intro: ogólny plan lunaparku, w którym nagle ni stąd, ni zowąd ma miejsce katastrofalna awaria. Koło młyńskie wypada z osi, przeraźliwa kakofonia giętego metalu i dziecięcego wrzasku bombarduje gracza z głośników z siłą bomby wodorowej, by po chwili płynnie przejść w relacjonujące tragedię raporty ze stacji telewizyjnych i radiowych. Moment uspokojenia, po czym przenosimy się do domu ojca jednej z ofiar. Trzymając zdjęcie syna w jednej, a namiary na właściciela lunaparku w drugiej ręce, wykręca on numer i trzęsącym się głosem mówi do słuchawki telefonu: „Dzień dobry, chciałbym złożyć zlecenie”. Kilka sekund później widzimy już znajomą glacę Agenta 47, stojącego u bram zamkniętego wesołego miasteczka.
Mocny akcent na samym starcie, będący zaledwie podkładem fabularnym do pierwszej misji – tutoriala, w którym naszym zadaniem jest zabicie właściciela feralnego parku rozrywki oraz sprawienie, by ostatnią rzeczą jaką zobaczy on w życiu było dostarczone przez zleceniodawcę zdjęcie zmarłego chłopca. Kaszka z mleczkiem. Właściwa warstwa fabularna, która swe podwoje otwiera w powolnym (może aż za bardzo) tempie, skupia się na konflikcie agencji czterdziestkisiódemki z inną, konkurencyjną organizacją. Nigdy nie wiadomo, kiedy myśliwy staje się tu zwierzyną, a tematyka dobrana jest odpowiednio do widniejącego na pudełku znaczka „18+”. Dość powiedzieć, że jest ciekawie.