Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 24 grudnia 2002, 11:46

autor: Artur Okoń

Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia - recenzja gry - Strona 3

The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring to już druga próba przeniesienia niezwykle rozbudowanego, fantastycznego świata, stworzonego przez J.R.R. Tolkiena w realia gier komputerowych...

Na tym niestety plusy gry się kończą, za to zarzutów mam całą listę. Po pierwsze spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Początek gry wypadał zachęcająco - ot, jakieś zadania do wykonania, postacie, z którymi można porozmawiać, przedmioty, które trzeba odnaleźć i wykorzystać. Zapowiadała się typowa gra przygodowa. Jednak już po opuszczeniu Shire gra zmienia się w zwykłą i do tego nudną zręcznościówke. Przemy przed siebie, tłuczemy wszystko, co nawinie się pod miecz, a cała trudność polega na tym by odszukać prawidłową drogę. A skoro już o drodze mowa, to zdecydowanie zabrakło mi tu najprostszej mapy okolicy. Za to jest zupełnie nieprzydatna mapa krain Sródziemia. Na miłość boską, niby do czego miałaby mi się ona przydać? Niezbędny okazałby się choćby kompas, który wskazywałby kierunki geograficzne! Znacznie uprościłoby to sprawę, bo np. w Morii większość korytarzy i sal wygląda podobnie. Po chwili nie pamiętamy, z jakiego kierunku przyszliśmy, nie mówiąc już o tym by iść dalej. Całe szczęście, że autorzy gry nie mieli pomysłu na stworzenie bardziej rozbudowanych labiryntów. Z resztą, co to za labirynty? Lara Croft prawdopodobnie umarłaby ze śmiechu! Graczy którzy przyzwyczaili się do gry w np. Tomb Ridera ostrzegam- tu dźwignia otwierająca drzwi w 80% przypadków znajduje się tuż przy nich ;) ! Widać Krasnoludy były bardzo prostą rasą ;). O przeroście formy nad treścią już wspominałem, podam jednak jeszcze jeden przykład- Pierścień Władzy. Jego użycie zapewnia nam przez chwilę niewidzialność, jednak po ok. 20 sekundach prowadzi do śmierci. Szkoda tylko, że przez całą grę nie ma nawet jednego miejsca, w którym pierścień powinno się użyć! Większym ryzykiem jest, że za późno go zdejmiemy i umrzemy, niż to, iż jakiś potwór nas zabije! Generalnie poziom trudności jest wręcz śmieszny, bo mimo olbrzymiej ilości potworów wcale nie musimy z nimi walczyć, ot wystarczy szybko biec przed siebie! Do tego dochodzą plansze, w których pomaga nam jeden bądź kilku naszych przyjaciół. Zazwyczaj ta pomoc sprowadza się do tego, iż oni będą walczyć a my możemy się przyglądać. Po co ryzykować zdrowie, skoro inni mogą odwalić za nas czarną robotę? Tym bardziej, że są w 100% nieśmiertelni. Eh, później dochodzi do takich paradoksów, że grając Aragornem unikamy walki, przyglądając się jak pomagający nam Hobbici zabijają patykami Trolla. Nie podoba mi się również sposób, w jaki gra przedstawiła wędrówkę drużyny. To, że sterujemy jedną postacią jest logiczne, jednak gdzie do cholery są pozostali? Kierując w Morii Gandalfem do pomocy mamy Gimliego, a gdzie reszta? Za to po przejściu kilku korytarzy zobaczymy film pokazujący drużynę w komplecie, by po jego zakończeniu znów zostać samemu. Jednym z najważniejszych elementów w książce i w filmie, który oddziałał na nasze uczucia, było właśnie wspólne zmaganie się z przeciwnikami. Za to tutaj czuje się tak samotny jak kolejna Lara Croft! I wreszcie koronny argument- ukończenie The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring zajmuje około pięć godzin! Na Boga, ponad 120 zł, za wieczór miernej zabawy? Panowie, bez przesady!