Recenzja gry Uncharted 4: Kres złodzieja - najlepszy tytuł ekskluzywny na PS4 - Strona 3
Po kilku latach przerwy Nathan Drake powraca, żeby wziąć udział w swojej ostatniej, wielkiej przygodzie. Czy Kres złodzieja spełnia pokładane w grze Uncharted 4 nadzieje?
O wiele większe znaczenie mają jednak zmiany w budowie aren oraz sama specyfika starć z najemnikami Shoreline. Deweloperzy postarali się, aby lokacje obfitowały w różnego rodzaju przejścia, które pomagają bohaterowi zmieniać kryjówki, zajmować inne pozycje strzeleckie lub po prostu omijać przeciwników. W grze istnieje kilka obszarów, gdzie nie trzeba oddać ani jednego strzału! Dzięki wysokiej trawie Drake ma szansę przejść tuż obok niczego niepodejrzewających rywali i choć rozwiązanie to nie jest idealne (sojusznicy towarzyszący złodziejowi potrafią przebiec tuż przed nosem przeciwników, nie powodując żadnej reakcji z ich strony), ten ukłon w kierunku skradanek także trzeba zaliczyć na plus. Poruszanie się po lokacjach ułatwia też posiadanie liny z hakiem, czyli jedyna istotna nowość w ekwipunku Nathana, bo dzięki niej nie tylko jesteśmy w stanie szybko przemieszczać się z miejsca na miejsce, ale też atakować niemilców z powietrza. Niestety, podniebne akrobacje mają sens wyłącznie wtedy, kiedy gramy na którymś z niższych poziomów trudności, bo gdy odpali się animacja bujania na linie, Drake przyjmuje pociski jak gąbka i na ogół ginie, zanim dotrze do celu. Warto jednak mieć na uwadze, że obie nowości dość mocno zmieniają oblicze tradycyjnych dla Uncharted potyczek. Zabawa w tym trybie wymusza obserwowanie ścieżek patrolowych rywali, pozwala likwidować oponentów po cichu, a co za tym idzie, zmniejszać ich liczebność, zanim w powietrzu zaczną latać kule. Ma ona też niebagatelne znaczenie z innego powodu. Kres złodzieja to bowiem niesłychanie trudna gra!
O matko, ukończyłem wszystkie odsłony tej serii na miażdżącym (ostatnim) poziomie trudności, łącznie z edycją dedykowaną Vicie, ale żadna z nich nie sprawiła, że zacząłem wątpić w swoje umiejętności przetrwania na placu boju. Uncharted 4 sprowadziło mnie w tym względzie do parteru – bywały takie momenty, że musiałem na jakiś czas odłożyć pad, bo nie wierzyłem, że w kolejnej, dwudziestej którejś już próbie uda mi się pokonać dany etap. Pół biedy, kiedy areny oferowały możliwość skradania się, bo – tak jak wspomniałem – rywali da się wyłączać z akcji po cichu. Kiedy jednak o działaniu w ukryciu nie ma mowy, a jedyną ochroną przed kulami są średnio wytrzymałe drewniane skrzynie, trzeba wznieść się na wyżyny umiejętności, żeby przetrwać spotkanie z nacierającą armią wroga (walkę na statku zapamiętacie w związku z tym do końca życia). Krew złodzieja na poziomie miażdżącym nie ma żadnej litości dla gracza. W pukawkach amunicja kończy się w zawrotnym tempie, wrogów jest cała masa, a rzucane pod nogi granaty rozwalają osłony w mgnieniu oka. Pod koniec gry następuje prawdziwe apogeum zniszczenia. Każde większe starcie to murowany zastrzyk frustracji, ale też nagradzany ogromną satysfakcją, kiedy po opadnięciu kurzu muzyka cichnie i Drake wypowiada sakramentalne zdanie: „To chyba już wszyscy”. To właśnie gra w tym trybie sprawiła, że ukończenie Uncharted 4 zajęło mi aż 21 godzin. Przypuszczam, że na normalu całość da się zamknąć w czasie krótszym niż piętnaście godzin, wliczając w to uważne rozglądanie się za licznymi znajdźkami (do znanych już skarbów doszły też dokumenty).